poniedziałek, 24 sierpnia 2015

6. I carry the weight of you in my heavy heart.

I carry the weight of you in my heavy heart ~ Dźwigam twoje brzemię w ciążącym mi sercu

- Ile?! - krzyknęłam zdruzgotana. Oczy zaczęły mnie piec, ale udawało mi się jakoś nie popłakać. 
- Proszę nieco ciszej. Uznałem, że jest pani najrozsądniejszą osobą z całej waszej trójki, ale ta reakcja jest nieodpowiednia. 
- Jestem. Widział pan moją ciotkę? Niemal nie wpadła w histerię. A Pascal jest przesadnie optymistyczny. Natomiast moja reakcja jest jak najbardziej odpowiednia! - wrzasnęłam znów, głośniej niż poprzednim razem. 
Lekarz wzdrygnął się nieco. Dobrze wiedziałam, że ściany nie są dźwiękoszczelne, ale miałam to gdzieś. Teraz liczyło się tylko to, co przed chwilą powiedział lekarz. 
- Proszę, niech się pani uspokoi. Wiem, że ta reakcja jest jak najbardziej normalna. Już kilka razy zdarzyło mi się przekazywać ludziom złe wieści, ale mimo wszystko proszę, aby się pani uspokoiła. Zrobimy co w naszej mocy.
- Gówno zrobicie! - znów wrzasnęłam, tym razem podrywając się jeszcze z krzesła. Facet zaczął mnie denerwować. Czy naprawdę nie rozumiał, że moje życie właśnie stanęło w ogniu? 
Mężczyzna popatrzył na bałagan, jaki wyrządziłam, trącając biurko, ale nic nie powiedział. Westchnął tylko głęboko i na migi pokazał mi, żebym usiadła. Krew na moment przestała się we mnie gotować, więc usiadłam, starając się uspokoić zszargane nerwy. 
- Leczyliśmy wiele takich przypadków. Ciężko by było ze znalezieniem dawcy. Ale już go mamy. 
Zdziwiona spojrzałam na lekarza. Oddech ugrzązł mi w gardle. Wiedziałam, kogo ma na myśli. Patrzył na mnie w ten typowy sposób. Jedyne, o czym mogłam myśleć, to to, że będę mogła go uratować. To uczucie, wiążące się z hektolitrami nadziei i radości, wypełniło mnie całą. Nigdy nie byłam tak bardzo szczęśliwa. I miałam nadzieję, że już zawsze będę się tak czuła...

  Czuję się beznadziejnie. Głupio. Idiotycznie. W ogóle, wszystko na raz. Stoję przed wejściem na salę gimnastyczną, słuchając, jak grupki dziewczyn cicho - a przynajmniej tak im się wydaje - rozmawiają na temat minionych wakacji. A moja beznadziejność polega na tym, że co druga z nich, co chwilę zerka na mnie. Czyli temat  N O W A  został uruchomiony. Dzięki, chłopaki.
- Dziewczyna od Lyncha - mówi jedna, podchodząc do mnie. Staram się nie krzyknąć z frustracji. Właśnie tego nienawidzę w popularnych; wciągają w swoje życie na tabloidach każdego, kto choćby na nich spojrzy. Nieważne, w jaki sposób.
- Serio? - pytam przez zaciśnięte zęby. - Od Lyncha? Na nic innego was nie stać? Skoro na dziewczynę, która dostaje tiku nerwowego, gdy tylko o nim słyszy, mówicie "Ta od Lyncha", to ciekawa jestem, jak byście mówili, gdybym go chociaż w jakimś stopniu lubiła - prycham, pełna goryczy. Tego tylko brakowało. Żebym się denerwowała przez jakiegoś fagasa drugiego dnia w nowej szkole. Nie tak wyobrażałam sobie rok, w którym miałam być obecna tylko ciałem. A duch miał sobie szybować gdzieś tam, na uniwersytecie we Francji. Obiecuję, że jeśli się dostane, zgarniam Pascala i zmykam z tej zapyziałej nory. Gówno obchodzi mnie to, że ciotka przeżyła tam wielką traumę. Jestem stuprocentową Francuzką. I mam zamiar spędzić resztę mojego życia w ukochanym Paryżu.
- Hej, spokojnie. Nie o to mi chodziło - mówi dziewczyna. Jest szatynką z burzą kręconych włosów. Wyczuwam na dodatek brytyjski akcent, nieco zmieszany z amerykańskim. Jej błękitne oczy pełne są wrodzonej determinacji i czegoś na kształt... szacunku?  W okół nas słychać szepty. Wśród nich wychwytuję imię, z pewnością należące do dziewczyny. Naomi. - Wszyscy jesteśmy pod wrażeniem twojej wczorajszej gadki. żadna dziewczyna tu nie potrafi oprzeć się Lynchowi, czasem nawet po akcji takiej, jaką urządził Inez - Inez. Przez ostatnie kilka godzin nie mogłam wyrzucić z głowy imienia tej dziewczyny. Cały czas myślałam o tym, jakby z nią pogadać. Nie wiem czemu, ale czuję, że w ten sposób zrobię coś tak, jak trzeba. Że to coś zmieni. Na lepsze.
Patrzę na dziewczynę z uniesionymi brwiami, na co ona lekko się uśmiecha.
- Wiem, jaki on potrafi być irytujący. Tylko, że zazwyczaj dziewczyny uważają, że to słodkie - przewróciła oczami, a ja znów uniosłam brwi, tym razem jeszcze wyżej. - Oj, no daj spokój! Byłam młoda i głupia. I jestem kapitanem cheerleaderek! To nieunikniony schemat! - I nagle dzieje się coś, czego nigdy bym się nie spodziewała. A na pewno nie po rozmowie z nią. Zaczynam się śmiać. Cała aż zanoszę się od niego, cała się trzęsę. Jej głos, ta irytacja i sposób usprawiedliwiania się... Co one ze mną do cholery zrobiły?!
Dziewczyna też się śmieje, jeszcze głośniej ode mnie. Obie wybuchamy niepohamowanym śmiechem i aż zwijamy się w pół. Nigdy bym nie pomyślała, że  j a   i   c h e e r l e a d e r k a  będziemy się razem zwijać ze śmiechu. Nigdy w życiu! Bardziej bym się spodziewała skakania sobie do gardeł, ale nigdy wspólnego ataku śmiechu! Dzięki, Lynch, w końcu się na coś przydałeś.
- Dobra, koniec tego dobrego - mówi w końcu dziewczyna, przestając się śmiać. Nie chodzi jej raczej o nic specjalnego, bo nadal się uśmiecha. Mimo wszystko, czuję się zmuszona do zaprzestania śmiechu, więc teraz stoimy naprzeciwko siebie, uśmiechając się jak głupie do sera. I teraz pozostaje jedno pytanie; dlaczego mi to nie przeszkadza? Halo, a gdzie odpowiedź??? - Jestem Naomi. Naomi Mess - Naomi wyciąga rękę w moją stronę, którą ja przyjaźnie ściskam. Zapominam na chwilę o niegodziwości mego losu; że spodenki od stroju wżynają mi się w tyłek, trampki są o rozmiar za duże, a sznurówki tak długie, że prawie się o nie zabijam. Znalazła się kolejna osoba, która wzbudza we mnie pozytywne emocje. A niech to!
- Laura Marano - odwzajemniam przesłany przez nią uśmiech i pewnie dalej byśmy tak stały, gapiąc się na siebie, jak ostatnie siermięgi, gdyby nie to, że w końcu przychodzi pani Trener. Która jest trenerem i ma tak na nazwisko. Mówiłam, ta szkoła jest popieprzona na maksa.
- Witam w pierwszym semestrze waszego ostatniego roku katorgi! - woła i przez cały czas nie opuszcza jej bojowy duch. Zachowuje się trochę tak, jakbyśmy były na boisku i grały mecz. Podchodzi bliżej, a w okół niej tworzy się kółko. Emm, okej? - Dzisiaj gramy mecz z chłopakami z gimnazjum, więc proszę, bądźcie delikatne - mówi z prześmiewczą nutą, a ja czuję, jak Naomi stojąca obok mnie podryguje od śmiechu.
  Hmm, klasa gimnazjalna, jeszcze do tego chłopcy. Może będzie Pascal? Fajnie by było.
- Marano, witamy na pokładzie - Trener kładzie mi rękę na ramieniu. Jest wysoka, więc muszę patrzeć na nią zadzierając głowę. - A tak poza tym, cieszę się, że twój brat dołączył do naszej drużyny. Ma ogromny talent, więc przeniosłam go do składu licealnego. Na szczęście, to zgodne z regulaminami - patrzy na mnie z dumą, więc ja pewnie też powinnam tak wyglądać. Ale... Co tu jest grane?! Pascal. Drużyna. Skład licealny. Cholera. Kosz...
- Ehm -wzdycham nadal nieco oszołomiona. Jak on mógł to zrobić? - Tak, ja też się cieszę.
A potem patrzę, jak  Trener odchodzi, zostawiając mnie samą.
  Krew zaczyna wrzeć mi w żyłach, a twarz robi się coraz to gorętsza. Praca serca przyspiesza, wręcz czuję nadmierną ilość krwi, jaką produkuje. Adrenalina podskakuje wraz z ciśnieniem. Jak on do cholery to zrobił?! Nikt w tej głupiej budzie nie sprawdza wyników badań?! Do jasnej cholery, pytam się, jak udało mu się dostać do tej pieprzonej drużyny?! Głupi, głupi, głupi kosz!!!! A żeby go diabli do cholery wzięli! Mam nadzieję, że ten, kto go wymyślił smaży się teraz w piekle.

  Naomi coś do mnie gada, a ja nawet jej nie słucham. Cały czas patrzę tylko na osobnika stojącego po drugiej stronie siatki. Osobnika, który sprawił, że mam ochotę jechać do pierwszego lepszego sklepu, kupić spluwę i wycelować komuś w łeb. Bo coś mi się wydaje, że tylko to pomoże.
- Nie słuchasz mnie, prawda? - wychwytuję, gdy Naomi szturcha mnie w ramię. Nie jest zła, ani zdenerwowana, wygląda raczej na zmartwioną. Stanem mojej osoby?
Mam nadzieję, że nie, wystarczy mi wścibskich ludzi .
Czyli takich, którzy się o ciebie martwią? Troszczą? 
Nie!Tak... No, może tak troszeczkę... Co ja wygaduję?! Zdecydowane  n i e !!!   
Haha, wpadłaś!!! 
Och, zamknij się.
Czy moja podświadomość musi kierować całą swoją ironię przeciw mnie?
Od tego tu jestem, skarbie. 
 Ugh, nienawidzę własnego życia.

- Przepraszam, ale nie. Zamyśliłam się - nie owijając w bawełnę, mówię jej, jak jest. Wydaje mi się to najrozsądniejszym rozwiązaniem.
- Och, nie szkodzi - Naomi uśmiecha się do mnie krzepiąco. - O czym tak myślałaś?
Nie, błagam, tylko nie przesłuchanie.
- O niczym - trzepoczę rzęsami w jej stronę i uśmiecham się słodko, podchodząc bliżej siatki.
- Hej, Laska Od Wielkiej Dwójki! - woła jakiś chłopak po drugiej stronie. Odwracam się, mając dziwne przeczucie, że mówi do mnie. I tak jest, bo bezczelnie się na mnie patrzy. I to jeszcze z jakimś gównianym pogardliwym uśmieszkiem.
- Odwal się, szczeniaku - warczę w jego stronę, a on, najwyraźniej zdziwiony moimi słowami, patrzy na mnie ze zdziwieniem.
- Tobby, daj spokój, okej? - wtrąca się mój brat (jeśli w ogóle przysługuje mu jeszcze to miano) kiedy chłopak odzyskuje świadomość.
- Wal się, okej? - warczę. Kurde, sama nie wiem, jak mogłam to powiedzieć. To Pascal. Głupi, egoistyczny i idiotyczny Pascal... Który aktualnie wybałusza oczy.
- Em, od tego jestem, nie? Żeby ci pomagać.
Nie obchodzi mnie to, że w okół stoi grupa dziewcząt i grupa chłopców. Teraz liczymy się ja, Pascal i moja wściekłość. Mam ochotę udusić go własnymi rękami.
- Mam. Cię. Dość - Zaciskam pięści, próbując opanować nerwy, ale wychodzi tylko na to, że paznokcie wbijają mi się w skórę. Już mam zamiar się na niego rzucić, gdy czuję, jak mój uścisk się rozluźnia. Naomi złapała mnie za nadgarstek.
- Daj spokój. Nie wiem, co się stało, ale wiem, że nie warto - mówi, co nieco mnie uspokaja. Wszyscy na mnie patrzą. Uczniowie, nauczycielka, sprzątaczka. Wszyscy, a ja jakoś daję radę się rozluźnić.
- Szmata! - krzyczy Tobby, a ja znów cała się spinam i tym razem nawet nie wyślę, odwracając się na pięcie. Marzy mi się tylko i wyłącznie jego głowa na moim talerzu.
- Zamknij się, skurwielu!
Nagle, każdy odkleja ślepia ode mnie i przenosi je na Naomi. Nieźle wpienioną Naomi.
- Przecież każdy tu wie, jaką suką jesteś. Myślisz, że to robi na mnie wrażenie?
I dalej nie widać już Naomi, tylko jej ślad, pozostały po dziewczynie, która właśnie zaczęła okładać pięściami piętnastolatka.


   Pielęgniarski jest ładny. Zadbany, posprzątany i czysty. A jedyne, co tu nie pasuje, to ja i Naomi, nieźle poobijane i wyzbyte z jakichkolwiek emocji. Zerkam ukradkiem w jej stronę. Ma rozciętą dolną wargę i zadrapanie na policzku. Ja ją tylko odciągałam, więc nic mi się nie stało, prócz wielkiego siniaka na czole. Och, piękna śliwa.
Drzwi się otwierają, a przez nie wchodzi chłopak. Nie widziałam go tu wcześniej, ale po uśmiechu szatynki wnioskuję, że jest tu mile widziany. Ma brązowe, krótko przycięte i zmierzwione włosy oraz zielone oczy. Jest wysoki i szczupły i dość ładny. Problem w tym, że nie w ten sposób w jaki mógłby zaimponować dziewczynie. I jedno jest pewne. Po czarnych rurkach, polówce i ciemnoszarym sweterku wnioskuję, że jest gejem. Miło wyglądającym gejem. Nic do nich nie mam, serio. Ale do tej pory przy każdym czułam dyskomfort. Ale nie przy tym. W tej całej sytuacji wydaje się być tak bardzo na miejscu, że to aż niemożliwe. Tak, jakbym tylko czekała, aż on przyjdzie, jakby mi go brakowała.
- Tucker - mówi z tęsknotą Naomi i uśmiecha się w taki sposób w jaki uśmiechają się ludzie, który znaleźli bardzo ważną dla nich rzecz, którą kiedyś zgubili.
- Naomi - odpowiada chłopak z takim samym przejęciem dorzucając szczyptę uśmiechu i pokonuje kilka dzielących ich kroków, po czym przytula ją mocno; mocniej, niż niekiedy ja Pascala.
- Em, Laura, poznaj Tuckera. Mojego najlepszego i jedynego prawdziwego przyjaciela, który jednak nie wyjechał na drugi koniec świata - mówi niby do mnie, ale cały czas patrzy na chłopaka. Między nimi jest  więź, nie romantyczna, ale znacznie silniejsza. Coś silniejszego niż miłość.
- Bardzo mi miło - wyciąga w moją stronę rękę, a ja czuję, że muszę go dotknąć, że w ten sposób obdarz mnie takim samym uczuciem, jakim darzy Naomi.
I mam rację, zawiązuje się pomiędzy nami jakaś nić porozumienia. Teraz cienka, ale skądś wiem, że z czasem będzie tak gruba, jak dziesięć lin ratunkowych.


~*~*~*~*~
Hejo! Co tam słychać? Już tydzień do końca wakacji, jak się czujecie? Ja mam sraczkę na myśl o gimbazie, ale ode mnie tego nie wiecie, jasne???
Tak, czy inaczej, jestem zmęczona, śpiąca i mam ochotę obejrzeć jakiś film, więc
Dobranoc,
~ Alex


Dzisiaj wideo, a nie gif :)


niedziela, 9 sierpnia 2015

5. I’m no, I’m no superhero.

 I’m no, I’m no superhero ~ Nie jestem, nie jestem superbohaterką

Dla Lauren. Dziękuję za życzenia!
I oczywiście dla mojej Tyczki!

   Melancholia. Uczucie, które obezwładnia cię bezwzględnie. Nagle obezwładniło również mnie. Od czternastu lat obiecywałam sobie, że będę ją nienawidziła. Wmawiałam sobie, że jest zła do szpiku kości. Za każdym razem, kiedy patrzyłam w lustro czułam po prostu złość, gorycz i niechęć. Dzisiaj coś się zmieniło. Coś w środku, we mnie, pstryknęło i zamiast złości poczułam smutek. Dlaczego mnie zostawiła? Czy to moja wina? I dlaczego, do cholery, kiedy parzę w lustro, widzę ją? Czy nie mogłam być podobna do ojca, jak Pascal? Nie mogłam dostać tych jego pięknych, błękitnych oczu? Nie wiem, co sprawiło, że osoba, której szczerze nienawidzę, która samym swoim udziałem w głupich, studenckich historiach ciotki doprowadza mnie do szału, jest zawsze po drugiej stronie lustra? Zawsze na mnie czeka, aby uśmiechnąć się szelmowsko w moją stronę. Zawsze. Więc, jedyne co mnie od niej różni to fakt, że ja wyglądam, jak wyglądam, a ona od zawsze wyglądała jak dama, prawdziwa elegantka. Wszystko wyprasowane, schludne, czyste i oczywiście stylowe. Makijaż perfekcyjny, fryzura idealna, a uśmiech nieziemski. Dlatego, w odwecie, moimi jedynymi kosmetykami są tusz i eyeliner, włosy - jeśli już - związuję byle jak, a uśmiech staram się robić najkrzywszy, jaki się da. A ironia w moich wypowiedziach jest wręcz odblaskowo kontrastująca ze słodyczą mojej matki. Służebnicy szatana.
  Więc co zmieniło się dziś? Dlaczego akurat dzisiaj, kiedy wieczór zapowiadał się wręcz szampańsko, atmosfera między mną a Pasem złagodniała, a ja poszłam tylko na sekundę umyć ręce, aby w spokoju móc usiąść do kawałka chemicznie stworzonego ciasta , spojrzałam w lustro i zachciało mi się płakać? Co zrobiłam nie tak? Spojrzałam pod złym kątem? Błagam, Boże, pomóż. Czemu akurat dziś za nią zatęskniłam? Dlaczego przypomniały mi się te pięć idealnych lat życia? Czemu nie pozwoliłeś mi zapomnieć o tych wszystkich chwilach spędzonych razem? Powiedz, dlaczego przypomniałeś, że byłam jej ukochaną, wymarzoną córeczką.
Tyle pytań. Zero odpowiedzi.

  Ding dong. Ding dong! DING DONG!!!
- Już, idę, idę! - drę się w stronę drzwi wejściowych. Kto normalny molestuje ludziom dzwonek?! Wystarczy mi, że matka popsuła mi humor, wystarczy. - W czym mogę…
Otwieram drzwi i o mało nie dostaję zawału. No, okej, może nie zawału, ale jestem w przeogromnie ciężkim szoku. Co???
- Kurde mańka! - piszczy dziewczyna stojąca przede mną. Nom, dobrze powiedziane. - Byłam przygotowana raczej na to młode ciasteczko, które widziałam kilka razy na ulicy, ale w życiu nie podejrzewałabym, że ty też tu mieszkasz! - zaskoczenie przeradza się w radość, tak samo u niej, jak i u mnie. Naprawdę, miło zobaczyć znajomą twarz.
- Emm.. Ale co ty tu robisz? I, czemu u licha, stoisz na mojej werandzie, mówiąc, że widziałaś kilka razy mojego brata? - pytam zdziwiona, nie zaprzestając uśmiechu.
Ta dziewczyna ma coś w sobie. Nie chodzi i o  t o „coś”, ale o jej energię, widoczną nawet, gdy ruda zwyczajnie stoi. Ta pozytywna aura sprawia, że sama zaczynam czuć się lepiej, uśmiechać i nie narzekać na wszystko dookoła. Okej, to dziwne. Ale podoba mi się.
- Ktoś wspominał o mnie przy tej żywej konwersacji? - z holu wyłania się Pascal, cały w skowronkach. - O, hej, Rebecca! - uśmiecha się do dziewczyny i od razu ożywa. - Miło cię widzieć!
Kolejna zagadka. Czy naprawdę mój brat nie ma zamiaru mówić mi o znajomościach, jakie tutaj zawarł?
W odpowiedzi na moje pytające spojrzenie, Pascal rzuca beztroskie:
- Reb jest naszą sąsiadką - I lekceważąco macha na mnie ręką.
- Serio, jesteśmy sąsiadkami? - dziwię się, przenosząc wzrok to na rudą, to na Pasa. - Nie widziałam cię tu nigdy wcześniej.
- Większość czasu siedzę u przyjaciółki. A jej brat siedzi wtedy u mojego brata - wyjaśnia.

To miłe, naprawdę miłe, że w pobliżu jest ktoś, kto nie jest tym bucem, Quentinem. Nie chcę zapeszać, ale może uda nam się nawet nawiązać jako taką przyjaźń? Taką, która nie zakończy się po moim wyjeździe za maksimum rok. I taką, której nie będzie przeszkadzało, to jaka jestem. I taką, która będzie szczera i niezmącona niczym innym.
Laura, za dużo myślisz. Zdecydowanie za dużo.
- Och, czyli masz brata? Starszy, młodszy? - zagajam, mając nadzieję, że ten chłoptaś również okaże się być „spoko”.
- W sumie to, nie. Ani starszy, ani młodszy. Jest moim rówieśnikiem i… to trochę skomplikowane - dziewczyna zaczęła wyłamywać sobie palce. Nie mam pojęcia, czy trafnie, ale zgaduję, że to oznaka zdenerwowanie. A to się równa długiej historii. A to z kolei równa się mojej ciekawości.
- Lubisz superzdrową pizzę z pobliskiej knajpki, którą dowiozą za trzy sekundy? - pytam, kiedy pod nasz piękny, biały, położony na klifie przy Santa Monica dom podjeżdża auto z logo jakiejś nieznanej mi pizzerii. I, kiedy Rebecca również się odwraca, na jej twarz wstępuje uśmiech.
- Wydaje mi się, że nieźle zgłodniałam.



  - Więc, co cię sprowadza w nasze skromne progi? - pytam z ciekawością. Naprawdę chciałabym się dowiedzieć o Rebecce czegoś więcej niż tylko tego, że ma na nazwisko Fox.  To co prawda, przydatna wiadomość, ale mimo wszystko, czuję, że gdy dowiem się czegoś więcej na jej temat, będę miała szansę się do kogoś zbliżyć. Nawet nie wiedziałam, jak bardzo tego pragnę. Móc się do kogoś przywiązać. Do kogoś, kto zapełni jedno z wielu pustych miejsc w moim sercu. Jakbym miała porównywać je do czegoś, byłoby to jabłko z wypustkami. Wielkimi, szerokimi i długimi na całą szerokość owocu wypustkami.
- Ciasto mamy, tak naprawdę - przyznaje z nutką rozbawienia. - Według niej, każdy nieszczęśnik, sprowadzający się na to osiedle dziwaków powinien mieć choć trochę osłodzone życie, właśnie jej ciastem. - patrzy na mnie wyczekująco, a ja nie wiem zbytnio, co mam powiedzieć. Rzadko mi się to zdarza. Tak samo, jak rozmowa z kimś w twoim wieku. I nie użycia przy tym chociażby jednej obelgi, Marano. Och, cicho!
- No, nie spotkało mnie tutaj jeszcze nic dziwacznego. Ale podziękuj mamie za ciasto. Z pewnością jest przepyszne.
- Nic dziwacznego? - pyta ruda, nie zwracając uwagi na moją wypowiedź na temat ciasta, podnosząc pytająco brwi. - Quentin nie zdążył cię jeszcze poinformować o swoim istnieniu?
 
Z początku, trochę mnie zdziwiło, że wie, kto to Quentin. Mogłabym przysiąść, że nie jest to towarzysz, z którym Reb spędza czas wolny. Ale przecież przeoczyłam jeden ważny fakt; on jest moim sąsiadem. Tak samo jak Rebecca. A sąsiad mojego sąsiada to także i mój sąsiad - ta zasada sprawdza się wszędzie.
- O mój Boże, jak ja ci współczuję! Mieszkam z tym półgłówkiem na tej samej ulicy od tygodnia, a już mam ochotę go zasztyletować - mówię do Rebeccki pełna współczucia i nawet nie chcę sobie wyobrażać, jakie tortury musiała znosić dziewczyna.
- No nie! - rzuca nagle ożywiona, a ja aż podskakuję na krześle, trzymając w ręce kawałek zamówionej pizzy. Wydaje się, jakby od lat czekała, aż ktoś także zauważy, jakim chłopak jest idiotą i będzie mogła z nim porozmawiać, tak bardzo emocjonalnie do tego podeszła. - Mieszkam z nim dopiero od roku, a on już doprowadza mnie do szału!
Przerzuta pizza ląduje na stole, a ja krztuszę się niemiłosiernie. Kaszląc, skrzecząc i dusząc się, pokazuję jej ręką, aby podała mi butelkę z wodą. Zszokowana dziewczyna szybko interweniuje i plądrując moją lodówkę w końcu trafia na butelkę z mineralną wodą. Szybko połykam kolejne hektolitry, a moje zaskoczenie przeradza się powoli w złość. Jak dużo ten mały szczyl jeszcze przede mną ukrywa?!
- Pascal, reviens*! - krzyczę w głąb mieszkania, na maksa wkurzona.
- Francuski! - piszczy nagle Rebecca, cała w skowronkach. Zachowuje się, jakby odkryła Amerykę i nawet unosi w górze palec w ten specyficzny sposób.
- Co? - dziwię się i marszcząc czoło, staram się zrozumieć, o co jej chodzi.
- No, akcent. Cały czas nie mogłam go rozkminić. Jesteś Francuzką! - podeszła do tego tak entuzjastycznie, że naprawdę się zastawiam, co jest tak wspaniałego w moim pochodzeniu.
Owszem, kocham Francję, ale myślałam, że tylko ja tak bardzo cieszę się z mojego pochodzenia. Aż tu nagle poznaję dziewczynę, która równie jak ja cieszy się z tego, gdzie  j a  się urodziłam. Dziwne, choć przyjemne uczucie.
- Tak, słucham? - w kuchni zjawia się Pas, a ja, patrząc na niego, zaczynam dostawać tiku nerwowego. Niewiele brakuje, żebym wybuchła, ale dla dobra nas wszystkich, uspokajam się. Wdech, wydech, wdech, wydech…
- Czy wiedziałeś, że Rebecca mieszka z Quentinem? - pytam, najspokojniej, jak mogę.
- No raczej - rzuca na luzie, zabierając z lady kawałek pizzy. - W końcu jest jej bratem, nie? - ostatnie słowo kieruje do Rebeccki, ale mnie i tak trafia szlag. Nie z powodu pascalowego podejścia do sprawy. Ale z samego przekazu jego wypowiedzi.
  Załamuję ręce, pytając w duszy Boga; dlaczego?!


   Drugi dzień tortur rozpoczął się jakąś godzinę temu. Do tej pory nie zostałam jeszcze przedstawiona klasie, ale właśnie teraz psychicznie się do tego przygotowuję. Przede mną jedna z najgorszych lekcji na świecie - godzina z wychowawcą. Choć pan Adams jest raczej postrzegany za miłego gościa, to z doświadczenia wiem, że tacy są najgorsi. Niby fani, zabawni i spoko loko maroko, aż tu nagle okazuje się, że masz ich dość, bo ciągle traktują cię jak małe dziecko, a o ocenach najczęściej mówią: ‘wypłata’.  I, choć naprawdę lubię biologię, to teraz dostaję zapalenia krtani, bólu głowy, mój woreczek żółciowy pęka, pęcherz źle funkcjonuje, jestem umierająca i natychmiast muszę się udać do szpitala, na samą myśl o tej lekcji. Życie mnie przytłacza. I jest do kitu, tak nawiasem mówiąc.

  Siadam w jednej z wolnych ławek, gdzieś tam, na końcu sali. Wyjmuję z plecaka książki, piórnik i zeszyt, rozkładam je na swojej części i staram wtopić w tło. Zwykle na tyle mało kto siada. Kujony i pilni uczniowie są z przodu i starają się jak najwięcej wychwycić z lekcji, a luzaki i królowie szkoły zajmują miejsca po środku, żeby móc się ponabijać z tego, co mówią kujony, ale tylnymi siedzeniami mało kto się interesuje. Więc nadal utrzymuję, odkąd zaczęłam chodzić do szkoły, że tył jest dla mnie najznakomitszym miejscem. Poza tym - w klasie nie odwracamy się, aby porozmawiać, a co dopiero, aby kogoś oblukać!
Więc, kiedy klasa jest już prawie pełna, jestem spokojna, bo nikt nie zwraca na mnie uwagi. Ale wszystkie piękne chwile kiedyś się kończą. A moje, skończyły się, kiedy te przeklęte drzwi znów się otworzyły. Ludzie, drżyjcie! Już bym wolała aby napadli nas kosmici, na serio.
- Barbie! - zaczyna pierwszy, zauważając mnie niemalże od razu. Tym samym i drugi zwraca na mnie swoją bezcenną uwagę.
- Hildzia!
Quentin i Ross wchodzą do klasy, która w jednym momencie przeistacza się w czeluście piekła. Czy oni naprawdę nie mają zamiaru dać mi spokoju?
  Cała klasa odwraca się i patrzy w moją stronę i ze zdziwieniem odkrywa moje istnienie. Lingwood High School jest małą szkołą i pierwszego dnia trudno było mi zatuszować swoją obecność. Ale nikt nie zawracał sobie mną głowy, nawet po akcji z blondaskiem i jego eks dziewczyną. Ale teraz - kiedy królowie szkoły zamiast irytować się na mój widok, prawie skaczą pod sufit, usatysfakcjonowani możliwością wkurzenia mnie - jak reszta klasy, a może nawet i szkoły, ma przejść obok mnie obojętnie? A ja z każdą sekundą czuję, jakbym się kurczyła, stawała coraz mniejsza i mniejsza. Nienawidzę być w centrum uwagi, ale teraz po prostu jestem przerażona. Serce bije mi z tysiąc na sekundę, trzęsę się jak osika. Oddech zamiera mi w krtani, a ja prawie się nim duszę; odnoszę wrażenie, jakbym stała naprzeciw wiatraka i zachłysnęła się nadmierną i zbyt szybko nadchodzącą ilością powietrza. Niewiele brakuje mi do omdlenia, sznureczki na ciele zaciskają się coraz ciaśniej i ciaśniej. I, jak zawsze potrafię cienko zripostować prawie każdego, tym razem słowa zamierają mi pod tym przeklętym oddechem. A oczy uczniów stają się tak groźne, że nie mogę już na nie patrzeć.
  - Co tam słychać, Królewno? - pyta z rozbawieniem Ross, kładąc podręcznik na ławce, w której jestem i już ma siadać, gdy ktoś go wyprzedza.
- Wracaj do Quena, na pewno tęskni - mówi rudawa dziewczyna, która właśnie przed sekundą stała się moją sąsiadką z ławki. I, gdybym nie była tak zaskoczona tym, jak się tu znalazła, pewnie skakałabym pod sufit. Ale teraz pytam: co ona tu robi???
- Rebecca, skarbie, nie sprężaj się tak - blondyn pipa dziewczynę w nos i znów odwraca się do mnie. - Mam do dyspozycji angielski - i bezczelnie puszcza do mnie oczko.
Chwila, o co tu do diabła chodzi?!
Rebecca patrzy na mnie z litościwym uśmiechem. Wydaje się, jakby mi czegoś współczuła, ale nie jestem pewna.
- Tak mi przykro, Lau - mówi w końcu, a ja zastanawiam się, o co może jej chodzić. - Trafiłaś w sam środek wojny.

  Uczniowie czekają parę minut, zanim do klasy w końcu wchodzi nauczyciel. Pan Adams nawet z wyglądu przypomina miłego gościa. Choć nie, zmieniam zdanie. Wygląda na cholernie niemiłego gościa. Mniej więcej dziesięć centymetrów wyższy ode mnie, siwoczarne włosy i flanelowa koszula wpuszczona w dżinsowe spodnie ze skórzanym paskiem. Okrągłe okulary, jak i ciało (huh, grubasek) i surowy wyraz twarzy. To wszystko od razu przyprawia mnie o mdłości. Dlaczego, do jasnej Anielinki, zawsze tak reaguję?! Przecież w końcu i tak nie zabaluję tu zbyt długo.
- Dzień dobry, moi drodzy - mówi z wyczuwalnym akcentem. Gdzieś już słyszałam ten akcent, chwilka… Teksas! Facet pochodzi z Teksasu!
- Dzień dobry, panie Adams - odpowiada klasa, nie wstając nawet z krzeseł.
Dziwne, chociaż nauczyciel nie zwraca na to uwagi. Może na jego lekcjach panują nieco inne zasady?
Mężczyzna po pięćdziesiątce zabiera z biurka kawałek kredy, a torebeczki  z jakimi przyszedł, kładzie na krześle. Podchodzi do tablicy i zaczyna coś na niej gryzmolić. No, nad charakterem pisma, mógłby nieco popracować.
- Nowy i ostatni rok - czyta z tablicy i odwraca się w naszą stronę. - Przepiszcie temat do zeszytu i zajmiemy się sprawami organizacyjnymi.
Jak mówi, tak i robię. Jestem tak bardzo pochłonięta pisaniem, że nawet nie zauważyłam, jak na moim podręczniku znalazła się karteczka:
Nie przejmuj się nimi. Oni już tak mają.
Uśmiecham się i odpisuję:
Nie przejmuję się. To po prostu trema. Nienawidzę być w centrum uwagi, a oni mi to dzisiaj zgrabnie zafundowali.
Niezauważalnie przesuwam kartkę w stronę Rebeccki i czekam aż odpisze. Ukradkiem patrzę na nią, akurat, gdy zaciska wargi, tłumiąc śmiech.
Ty? I trema? Coś ty, po akcji z Rossem i Inez?!
Inez, Inez, Inez… A więc tak ma na imię była tego dupka… Hyh, nawet nie widziałam.
Mniejsza o to. Czy ten cały Adams jest aż tak straszny, na jakiego wygląda?
Nie, ale lepiej nie wchodzić mu w drogę. Bądź uważna i posłuszna, to cię polubi. Chociaż, czasem mi się wydaje, że łobuziaków ceni bardziej. No cóż, ja wolę nie dostać pały na powitanie, więc będziemy już kończyć.
Patrzę na Rebecckę i kiwając głową, chowam kartkę do kieszeni spodni, wracając do słów nauczyciela
- … nowa uczennica - mówi pan Adams. Ocho, przyszła pora obgryzać paznokcie. - Ale może ona sama opowie nam trochę na swój temat - dodaje, przywołując mnie ręką.
Przełykam ślinę, sparaliżowana strachem. Patrzę na Rebecckę, ale ona mówi tylko bezgłośnie Powodzenia i dalej jestem skazana radzić sobie sama. Wstaję, a świat wokół mnie zaczyna wirować. Na twarz przybieram niewesoły uśmiech, albo raczej grymas, ale w końcu podchodzę do biurka. Ręce mi się trzęsą, nagle głodnieję i mam ochotę się powiesić. Jedna z wielu słabych stron mojej osoby - nie znam się na wystąpieniach publicznych.
- A więc, jak się nazywasz? - zagaja z wesołością pan Adams. Czuję się, jakby chciał ze mnie wycisnąć wszelakie soki życiowe. To zupełnie tak, jakby się ze mnie naśmiewał, przyczepiając mi do pleców jakąś rurkę, dzięki której wyciska ze mnie jakiekolwiek nadzieje.
- Laura. Laura Marano, tak dokładniej - mówię, starając się opanować drżenie głosu. Pan Adams patrzy na mnie uważnie.
- Przepraszam, ale takie są procedury. Muszę cię wypytać, ale się nie przejmuj. Zaraz po tobie będą następni. Nasz dyrektor jest… Zbytnio nowoczesny - szepcze do mnie, tak, że słyszymy to tylko my. O dziwo, dodaje mi to otuchy i moje ciało przestaje naśladować osikę. Oddech znów zaczyna powoli przychodzić mi z łatwością, a uczucie omdlenia przechodzi. - Więc, Lauro, skąd do nas przybywasz? - pyta, znów normalnym głosem, aby usłyszał go każdy.
Teraz krew już nie szumi mi w uszach, więc słyszę to co dzieje się w klasie. A mianowicie, nie dzieje się nic. Zupełnie. Kompletna cisza.
- Przybywam do was ze Szkocji, choć z narodowości jestem Francuzką - wyjaśniam, bez zająknięcia. Pan Adams uśmiecha się pokrzepiająco w moją stronę i rzuca kolejne pytanie:
- A rodzeństwo?
- Brat, młodszy o cztery lata.
Siwus kiwa głową z aprobatą, a ja uśmiecham się do niego niepewnie.
- A jakieś zainteresowania?
I tutaj mnie, człowieku, masz. Całe życie poświęciłam Pascalowi, więc jakie mogłabym mieć zainteresowania?
- Dziennikarstwo, prezenterstwo, literatura i muzyka. Ewentualnie jeszcze taniec, ale to dość rzadko. Laura jest tak zwanym, człowiekiem renesansu - wtrąca ktoś, bardzo dobrze mi znany ktoś.
Pascal stoi obok mnie i mojego nauczyciela z plikiem jakiś papierków w ręku, uśmiechając się do mnie uprzejmie.
- Pani Sheldon prosiła, żebym to panu zaniósł - mówi, kierując te słowa do nauczyciela.
- Och, podziękuj jej ode mnie - rzuca pan Adams, na co Pascal kiwa głową i udaje się do drzwi. - Miło było poznać brata mojej nowej wychowanki! - krzyczy w jego stronę, a ja parskam śmiechem.
Brat odwraca się w naszą stronę, a ja mu macham. Jego obecność zawsze działała na mnie kojąco. Naprawdę cieszę się, że Sheldonowa go tutaj przysłała.
- No cóż - mówi pan Adams, gdy Pas znika w korytarzu. - To wszystko, dziękuję. Miło nam powitać cię w Lingwood High School - kończy i gestem odprawia mnie z powrotem.
- Brawo, Księżniczko - mówią jednocześnie Quentin i Ross, gdy przechodzę koło ich ławki, nieco za głośno. Gromię oboje spojrzeniem.
- Panie Lynch, może pochwali się pan, jak minęły panu wakacje, hmm? - pyta Adams, na co Ross kiwa przecząco głową. Lynch. Ross Lynch… W sumie, to nawet pasuje. - A pan, panie Green? - Quentin idzie w ślady Rossa i również zaprzecza. Bawi mnie nawet strach, jaki widzę w oczach Rossa Lyncha i Quentina Geja… Tfu, Greena! Tak, Greena, nie Geja. 
Chociaż… Kto ci to wie?




* Pascal, wracaj - po francusku (Google tłumacz w końcu się na coś przydał. W ogóle nie znam francuskiego!)

~*~*~*~*~*~

Hejo, misiaczki! Jak wakacje?
Bo u mnie wręcz wspaniale. Ostatniego lipca wróciłam z kolonii, na których było wspaniale. Szczerze, to troch,ę inaczej sobie je wyobrażałam. Nawet chrztu nie było! No, ale cóż. Tak, czy inaczej, podobało mi się. 
Przepraszam za tak długą nieobecność. Ale rozdział jest dłuższy, w zamian za to. Mam nadzieję, ze się spodobał :) 
Och, bardzo wam dziękuję za to, że jesteście. To naprawdę dużo dla mnie znaczy :*
No, ja nie mam nic do powiedzenia, więc się ulatniam. Jak coś, to możecie mnie złapać na gg ;)
Do napisania, misie!
~ Alex