wtorek, 22 grudnia 2015

13. You got yourself in a dangerous zone

You got yourself in a dangerous zone  ~ Wpakowałeś się w niebezpieczną strefę

Dla Wiktorii Martin

Dzisiejsza noc nie należała do udanych. Nie mogłam zasnąć, więc postanowiłam zarzucić koc na ramiona i wdrapać się na dach. Nie wiem co, ale coś, co tam było sprawiło, że w końcu udało mi się zasnąć. Może to przez gwiazdy - zawsze działały na mnie kojąco.

Nie chcę mówić nikomu, że mama się odzywała. Wolę zachować to dla siebie i po prostu zapomnieć. To wydaje się być najlepszym wyjściem. Ani ja, ani Pascal nie potrzebujemy jej pomocy.
Wykreśl ze zdania Pascala, to może będzie choć trochę prawdziwe.
Taa… Jestem beznadziejna. Kogo próbuję oszukać? Przecież Pas jej potrzebuje. Bez dawcy zbyt długo nie pociągnie, przynajmniej według pani Braun. Choć, co prawda, jak na razie jest w porządku. Może nie ma sensu go teraz w to wciągać?
Jest.
Tak, nie ma najmniejszego sensu.


   - Laura! - krzyczy ktoś, kto wydaje się znajdować daleko mnie. No, może nie tak daleko, ale całe sedno incydentu leży w tym, że głos zdaje się dobiegać spode mnie.
Otwieram leniwie oczy, ale kiedy widzę mocno grzejące słońce znów je zamykam. Staram się wszczepić twarz w poduszkę, ale coś mi nie pozwala - nie ma jej tu.
Moment… Telefon, mama, dach…
Cholera jasna!

Podskakuję gwałtownie, co nie jest zbyt mądre. Dach jest spadzisty, więc…
Kretynko, ty się zaraz zabijesz!
Dobra, zamknij się.
  Koc zostaje gdzieś w połowie drogi, przez którą się ześlizgnęłam. Serce bije mi tak mocno, że zaraz chyba wyskoczy. Ja pierniczę, spadłam z wysokości drugiego piętra. Zabić bym się może nie zabiła, ale na pewno poważne poturbowała.
I - oczywiście - kogo widzę, gdy odwracam głowę? Serio, chyba zacznę mu płacić.
- To się zaczyna robić nudne, Barbie - mruczy Ross i stawia mnie na ziemi.
Lekko się chwieję, więc łapie mnie w talii i przyciąga do siebie.
- Już nigdy więcej cię nie wystraszę. - Pascal pojawia się obok nas i przeczesuje dłonią włosy.
Oboje są w treningowych koszulkach. No tak, zapomniałam zawieźć Pasa na boisko. To by tłumaczyło, co Ross tutaj robi. Bardzo dobrze pachnący, jak na chłopaka po dwóch godzinach treningu Ross. Nowe perfumy?
- Tak, uważam, że to genialny pomysł - mówię, otrzepując się z niewidzialnego kurzu. Daję Rossowi znak, że już może mnie puścić.
- Ty serio jesteś beznadziejny - wtrąca ktoś, opierający się o samochód Lyncha. Mianowicie, Lynchówna.
- O, Hope, jak miło cię widzieć. - Kurde, na serio staram się zabrzmieć wiarygodnie. Ale moja gra aktorska najwyraźniej pozostawia jeszcze wiele do życzenia.
- Wiesz, jaka jest między nami różnica, skarbeńku? - pyta z taką wyższością, że aż wylewa jej się uszami.
Kręcę głową, ale bynajmniej nie dla tego, że nie znam odpowiedzi. Zachowanie tej smarkuli nie tyle mnie zdumiewa, ile szokuje.
- Ja nie kłamię i wiem, że lepiej spać w łóżku niż na dachu. Jesteś tak bardzo głupia, że aż mi cię szkoda.
Wredna jędza. Nie cierpię jej.
- Dobra, Hope, przestań. - Ross wywraca niedostrzegalnie oczami, a Hope prycha i wsiada do auta. - Przepraszam cię, ona… ma dziś zły humor. - Kręci na palcu niespokojnie kluczykami od samochodu.
- W takim razie musi mieć codziennie zły humor - warczę, patrząc w okno, za którym siedzi Lynchówna. Na prawdę jej nie cierpię.
Ross śmieje się pod nosem i mówi, że będzie się już zbierał.
- Dzięki za podwózkę - szczerzy się Pas i przybija chłopakowi piątkę.
- A ja za ratunek - obdarzam go ciepłym uśmiechem i przytulam. - Przyjdziesz później?
- Nie mogę. Młoda ma szlaban i mam jej pilnować - jęczy niezadowolony i odkleja się ode mnie. - Ale ty możesz wpaść do mnie.
- Ekhem. - Pas kręci głową, jakby nie mógł w coś uwierzyć. - Z tego co wiem, to Laura jest dziewczyną. A bab nie zastępuje się kumplami.
Prycham na tyle głośno, żeby ten farfoclowaty typ to usłyszał, a potem Ross obejmuje ręką moją szyję i mierzwi mi włosy. Jeszcze nigdy nie wykorzystał w ten sposób mojego wzrostu.
- Idiota - burczę, starając się poprawić fryzurę, ale jego mięśnie są tak napięte, że nie sięgam.
- Ale Lau to jest taki mały, damski kumpel - szczerzy się do mnie niemiłosiernie, a ja pstrykam go w zęby. - Zadzwonię po chłopaków z drużyny i poproszę, żeby skołowali trzy zgrzewki piwa - dodaje  i znów kieruje wzrok w moją stronę - Po ostatniej imprezie wnioskuję, że nie jestem abstynentką.
Pascal już ma zamiar coś wtrącić, ale woła go Bonnie.
- Już, idę, idę! - krzyczy w jej stronę i przybijając blondasowi piątkę, ulatnia się.
Czekam, aż zamknie za sobą drzwi i wykorzystuję to, że ja i „Roszpunka” jesteśmy razem. Tak, zaprzeczyłam od Hope.
- Ross, nie mam nastroju - mówię ze zbolałą miną. Nadal tkwimy w tej dziwnej pozycji.
- Coś się stało?
 Tak cholernie chciałabym, żeby ten ton - tak cholernie troskliwy - nie wzbudził we mnie czegoś, co wzbudził. Sama nie wiem czego.
- Tak, Ross, stało.
Co ty debilko robisz?!
- Dobra, zrobimy tak - mówi, splatając nasze palce i rozluźniając ramię zaciskające się wokół mojej szyi. - Przyjedziesz do mnie, wypijemy po pół puszki i pójdziemy do sypialni rodziców, albo do mojego pokoju. Zależy, który będzie wolny. Tam mi wszystko opowiesz, dobrze?
Kiwam głową na tak, a Ross całuje mnie w czoło i wraca do Hope.  
Jesteś najgłupszą osobą na całym świecie.
Powiadasz?
Przebiłaś Jasia Fasolę, więc tak. Powiadam. 


- Dobra, karta! - krzyczy podekscytowany Quen i zbiera ze stosika wspomnianą rzecz. - Wiesz, na czym to polega, nie? - patrzy na mnie wyczekująco, a ja wzruszam ramionami.
- Może. Nie wiem.
Pas przewraca oczami.
- Musisz trzymać kartę na ustach i podać ją kolejnemu w kolejce. Masz przepieprzone, bo jesteś jedyną laską wśród nas - tłumaczy, a ja marszczę brwi. Niby czemu? - Jak ktoś przegra - ciągnie, jakby chciał odpowiedzieć na moje niewypowiedziane pytanie - To musi pocałować laskę siedzącą po jego lewej.
Wytrzeszczam oczy.
Że co proszę? Czy ja wyglądam jak jakaś tania szmata? No chyba nie!
- Ej, ej, ej! - Ross macha jedną ręką, a drugą szuka czegoś w telefonie.  - To da się załatwić - uśmiecha się cwaniacko i pokazuje SMS’a zaadresowanego do czterech dziewczyn;
„Nie miałabyś ochoty pograć z koszykarzami w bardzo fajną grę? ;p”
Wysłano do: Nie Odbierać; Plotkara; Puszczalska; Siostra Debila

Okej,  w y d a j e  mi się, że wiem, kto to Siostra Debila, ale reszty nie mogę rozszyfrować. Ja chrzanię, ale on jest szurnięty.
- Nie Odbierać? - podnoszę pytająco brwi, nie odrywając wzroku od ekranu telefonu.
- Ta szmata, którą przede mną broniłaś - odpowiada blondyn, wzruszając ramionami. Wlepia we mnie uciążliwe spojrzenie.

  Szczerze, to dawno o tym nie myślałam. Pierwszego dnia szkoły chyba źle osądziłam, po czyjej stronie leży wina. Nadal nie rozumiem, jaki interes Ross miał w tym, że tak ją nawyzywał - przy mnie nigdy się nie wywyższa, a przynajmniej nie na poważnie - ale jakiś musiał mieć. Inez nie jest taka, za jaką ją miałam. Patrzy na mnie spod byka za każdym razem, gdy mnie zobaczy. To dziwne, bo w końcu nic jej nie zrobiłam. Ja i Ross w szkole nie pokazujemy, że łączy nas coś więcej, niż zwykła znajomość. Chociaż jest dla mnie bardzo miły, czuły i opiekuńczy, to oboje nie chwalimy się tym w liceum. On chodzi z kolegami, a ja z Reb. Nie przeszkadza mi to. Nie unika mnie - bardziej ja jego. Chociaż na angielskim cały czas mi dokucza, nie ma na celu zapewnienia mi purpurowego koloru twarzy.
 - Ach… - wzdycham, gapiąc się pusto w ścianę - Ona…
Z zamyślenia wydobywa mnie głos Charliego - jednego  kumpli chłopaków.
- Dobra, to ja siadam po prawej Laury! - uśmiecha się szyderczo i rzuca się na miejsce obok mnie.
Zanoszę się śmiechem, po czym klepię go w klatę.
- Chyba śnisz - szczerzę się i wstaję z podłogi na której siedzę - Nie mam zamiaru w to grać. - zakładam ręce na piersiach i opadam na kanapę. Nie fatyguję się nawet, żeby usiąść - po prostu na nią lecę, jak jakiś tonowy słoń.
- Nie ma tak dobrze, mała - Quen puszcza mi oczko i ciągnie za kostkę, tak mocno, że spadam na podłogę.
- Właśnie, Paryżanko - wtrąca Jared - kolejny kumpel chłopaków. W sumie, tylko on, Charlie i Quen mogli przyjść. Czyli, jest ich piątka. Och, jaki idiotyczny zbieg okoliczności.
- Nie ma tak dobrze - dodaje Pascal, mrużąc oczy. O kuźwa, oni się ze mnie zabijają!
- Walcie się, kretyni - mruczę i łapię rękę Quentina. - Nie gram w to, zrozumiano? - strącam jego dłoń, a on pokazuje mi język. Och, jakże dojrzale.
- Dobra - Ross wstaje i podaje mi rękę. Prycham i odwracam głowę. - Nie całujemy się z osobą po lewej, okej?
No, ta propozycja jest dość kusząca.
- Ale możemy, jeżeli chcemy - dodaje, a ja natychmiastowo skupiam wzrok na nim.
- Nie ma mowy - piszczę z grymasem. - To chyba logiczne, że skoro jesteście koszykarzami, to pocałujecie mnie chociażby dla żartu. - Słyszę chichot po prawej, więc dodaję - Szczególnie ty, Charlie.
- Ale… - Nie zdąża dokończyć, bo przerywa mu w tym damski głos.
- Tak to mówisz, że jestem puszczalska, ale jak masz ochotę zagrać w kartę, to od razu przekręcasz do mnie, nie? - śmieje się Naomi.
Moment… Naomi?!
Puszczalska
- Siemka, Lau - uśmiecha się do mnie, a do jej zębów jest przyczepia się biała guma. Mam ochotę coś jej zrobi. Jest tak wyluzowana, że… Ugh!
- Cześć - odpowiada jej Ross, beznamiętnym głosem.
Jak on mógł do niej napisać?!
- Nie sądziłem, że przyjdziesz - dodaje.
- To po co wysyłałeś zaproszenie, kretynie? - U boku Nao pojawia się nie kto inny, jaki Inez. Wygląda inaczej, niż w szkole. Ma na sobie zwykłe, niebieskie dżinsy i biały sweterek, a włosy upięte w kucyka.
Nie Odbierać
- Może przypomniało mu się, że beznadziejnie całujesz i chciał zemścić się na kumplach, szmato? - Do nich dochodzi kolejna dziewczyna.  Ma rude, wręcz pomarańczowe włosy, niczym nie przypominające włosów Reb. Ubrana w obcisłe rurki i crop top wygląda jak wyjęta z jakiegoś porosa. - Poza tym, wyleczyłaś już wszy, kochaniutka?
Plotkara
- Z tego, co wiem, to podłapała je od ciebie - uśmiecha się zawadiacko Reb, która pojawia się znikąd i siada obok mnie. - Skarbie, poznaj Naomi, Inez i Cindy. Największe zdziry w naszej szkole.


~*~*~*~*~*~*~
Dzisiaj rozdział nieco krótki, ale przynajmniej coś się dzieje. W następnym opiszę kartę, nie bójcie żaby.
A tak w ogóle, to co tam u was, kochani? U mnie nic ciekawego.
Odwiesiłam LGS, jakby ktoś była zainteresowany :)
Nie mam żadnych komunikatów, więc zapytam tylko:
Lubicie Bonnie, czy nie szczególnie?
I się zmywam :p
Do napisania,
~ Alex

PS.: Wesołych świąt, misiaczki! Kocham was, pamiętajcie o tym :*
PS.: Odświeżyłam zakładkę Bohaterowie. Będę to robić co jakiś czas. I zmieniłam aktora do Quena. Wiele osób mówiło mi, że John nie pasuje do niego i nie mogłam znaleźć gifa z nim ^^




sobota, 5 grudnia 2015

12. So I'm gonna love you like I'm gonna lose you.


So I'm gonna love you like I'm gonna lose you. ~ Więc będę cię kochać jakbym miała cię stracić.


Do końca listopada zostało półtora tygodnia, więc przygotowania do świąt idą pełną parą. Jeżeli ktoś kiedykolwiek pomyślał, że Boże Narodzenie bez śniegu nie jest już piękne, powinien odwiedzić Los Angeles. Chociaż były święta, które spędziłam ze śniegiem po pachy, jeszcze nigdy nie cieszyłam się bardziej, jak dziś, zakładając krótkie spodenki na zakupy przedświąteczne. Założyłam bluzę, fakt, ale tylko dla tego, że ją kocham i nie lubię, gdy się rozstajemy.
Po imprezie u Quena nic ciekawego się nie wydarzyło, oprócz tego, że ja i Ross coraz więcej czasu spędzamy razem. On odprowadza mnie do domu i zamiast przesiadywać cały czas u Pasa, przychodzi czasami do mnie i gadamy o jakiś mega nudnych i błahych sprawach. Odkąd dowiedziałam się o tym, co zrobiła Naomi, unikam jej, co nie jest jakość szczególnie trudne. Incydent na lekcji wychowania fizycznego nie powtórzył się, a Naomi jak udawała, tak udaje, że się nie znamy.
Pozostaje natomiast jedna sprawa…. Tucker. Wcale mnie nie unika, ale nie próbuje jednak chociażby zagadać. A ja nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Tucker nie powinien mnie jakoś szczególnie  obchodzić, a mimo to obchodzi. Nie znamy się za dobrze i naprawdę doskonale wiem, że nie jestem w nim zakochana. Ale coś nie pozwala mi go tak po prostu skreślić. Tylko co?

- Let it snow, let it snow, let it snow! - wydziera się Reb, kiedy mijamy kolejny sklep z ciuchami. W środku pachnie świętami, jemioła wisi wszędzie, gdzie się da, a lampki zamiast żyrandoli dają niesamowity nastrój. Ale oczywiście nie ma jak się ruszyć, jak tu tyle ludzi.
- Pani już podziękujemy - śmieję się i odbieram od niej grzane piwo, które kupiłyśmy w którejś z pobliskich knajpek. Ja swoje wypiłam przed wejściem do galerii, ale Reb postanowiła zamówić wersję max, dlatego jest teraz z deka wstawiona, przy jej mega słabej głowie.
- Zostaw. - Ruda robi naburmuszoną  minę, gdy wypijam resztę piwa. Kopie w jakiś papierek leżący na podłodze, powodując u mnie falę śmiechu.
- Weź ty już się lepiej zamknij - mówię przez śmiech i obejmuję ją ramieniem. - Szkoda, że nie spędzimy świąt razem, wiesz? - pocieram nosem jej policzek, na co ona się uśmiecha.
- Ja tam nie żałuję - wytyka mi język, a ja tylko cmokam ją w nos i puszczam, stając trochę dalej, niż poprzednio.
Rozglądam się po galerii, szukając wzrokiem jakiegoś fajnego sklepu. Mikołajki wypadają w czwartek, więc ciotce kupię kolejny kubek  z napisem „Najlepsza ciocia EVER”  , a Pasa mam zamiar zabrać na mecz z miejscówkami w pierwszym rzędzie. Ross obiecał, że mi je załatwi, ale w zamian za to, ma pójść z nami. Co oznacza, że Quentin też idzie. Może i z Dnia Brata i Siostry nici, ale przynajmniej mam idealny prezent na Mikołajki. Nie mam natomiast bladego pojęcia, co kupić na święta. Z prezentami dla przyja… znajomych, muszę się pospieszyć, bo wylatujemy na tydzień przed dwudziestym czwartym. Reb planowałam kupić jakąś błyskotkę od droższego jubilera, a Quentin wspominał coś na temat jakiejś nowej gry wojennej, ale kompletnie nie mam pojęcia, co mogłabym kupić Rossowi! Co tylko coś wymyślę i otwieram sklep internetowy, żeby to zaklepać, to wydaje mi się to być fatalnym pomysłem i rzucam klapą, obgryzając ze złością paznokcie. Pewnie dlatego dzisiaj rano nie mogłam podnieść igły z podłogi. Mniejsza o to.
- Reb, słoneczko, mam prośbę - mówię, podchodząc jeszcze bliżej jej, na co ta trzepocze rzęsami. Śmieję się krótko. - Nic związanego z alkoholem - dodaję, na co ruda więdnie - Znasz Rossa i dość często przebywa u ciebie w domu. Co mogłabym mu kupić?
Rebecca chyba nawet nie zauważa, że pytam o Rossa - ostatnio cały czas się ze mnie nabija i mówi, że mi się podoba - tylko zakleszcza brodę między palce, po czym unosi je w górę, jak ten, no… Master Eureka. No, powiedzmy.
- Ostatnio Hope mi mówiła, że znalazła u Rossa na kompie niezamkniętą zakładkę z deskami snowboardowymi - wzrusza ramionami.
Super, czyli mamy już idealne prezenty.


Wróciłam do domu przed czwartą i od razu poszłam do pokoju, schować prezenty. Kubek zamówiłam przez Internet, a bilety ma Ross, za to gwiazdkowe prezenty ukryłam w komodzie. Bonnie dostanie nową prostownicę, bo lokówkę dostała rok temu, a na niespodziankę dla Pasa przeznaczyłam trochę więcej pieniędzy. Od jakiegoś czasu biadoli mi o tym, że idzie oszaleć, mając w pokoju taki stary rzęch jak ten „w ogóle nie mobilny komputer”, więc Larcia poszła do sklepiku i wydała prawie cztery tysiaki na MacBooka. Się, kurde, powodzi, a co!
Ale tak na serio, Pas w pełni zasłużył na ten laptop.

- Można? - odwracam się, słysząc męski głos.
Ross opiera się szarmancko o framugę i patrzy na mnie z uśmiechem. No tak, muszę wyglądać nieco dziwnie z czterema parami majtek w jednej ręce i trzema różnymi skarpetkami w drugiej. Szybko rzucam majtki do szuflady, zanim Ross zdąży się skapnąć, co to w ogóle było. Odwzajemniam uśmiech, z tym, że mój jest szelmowski, a jego uroczy.
- A bilet masz? - pytam, zadzierając głowę.
- Dwie paczki lodów śmietankowo-wiśniowych. Może być? - Blondyn podchodzi do mnie i siada obok. - A mi co kupiłaś? - wpycha głowę do komody, po chwili wyciągając z niej lokówkę. - Co to?
Przewracam oczami. On  serio jest taki ciemny, czy tylko udaje?
- Lokówka, kretynie. Takie coś do robienia loków - odbieram od niego prezent i wkładam go z powrotem na swoje miejsce.
- A ty masz takie coś, tylko spłaszczone, nie?
Na serio, albo się ze mnie nabija, albo wychowywał się w małpim gaju.
- Chodzi ci o prostownicę?
Ross gwałtownie otwiera usta, ale równie szybko je zamyka.
- To był żart. Wiesz o tym, nie? - uśmiecha się do mnie z wyższością i wstaje. Idę w jego ślady i teraz oboje stoimy.
- Czego chciałeś? - pytam, otrzepując tyłek z paprochów, które zgarnęłam z podłogi.
- Pascala nie ma, a mam dość Hope i nie chce mi się siedzieć w domu. Poza tym, Quentin pojechał z rodzicami i Reb do centrum. Obdzwoniłem bardzo długą listę moich znajomych, a gdy doszedłem do „B”, pomyślałem o tobie - wzrusza ramionami. Jest tak mega wyluzowany, że mnie to aż wkurza. Tym bardziej, że siada na łóżku, jakby było jego. No, okej, robi to zawsze gdy u mnie jest, ale teraz zrobił to z premedytacją.
„B”. „B” jak  B A R B I E. Ross dobrze wie, że nienawidzę, kiedy tak do mnie mówi i zrobił to teraz specjalnie.
- Jesteś chamem, wiesz? - Siadam obok niego, ale odwracam się plecami.  Po chwili materac się ugina, a przy uchu czuję jego ciepły oddech. Kurde, zjadł już te lody!
- A nie plebsem, Barbie? - Aż mnie skręca, żeby go udusić. No, oczywiście czaję, że to żarty, a on się ze mną drażni, ale i tak mnie to irytuje. Ross chyba wie, jaki wpływ ma na mnie, chociaż ja sama do końca tego nie pojmuję.
- Tym i tym, Kenie.
Blondyn w mgnieniu oka znajduje się pode mną, kiedy pcham go na pościel, a sama upadam na jego tors. Pojedynczy kosmyk błądzi mi przed oczami, więc go zdmuchuję, równocześnie podpierając się na łokciach. A moje łokcie są bardzo kościste.
- Boli, wiesz? - odzywa się moja ofiara, a kiedy mówi, czuję przyjemne mrowienie na klatce piersiowej. Kiedy śmieje się pod nosem, jego brzuch znów faluje, a mrowienie się nasila.
- Wiem - wytykam w jego stronę język i kładę głowę na blondynie.
Na chwilę w pokoju zapada cisza. Ross bawi się moimi włosami, a ja skubię sobie jego koszulkę. Mogłabym tak leżeć godzinami i słuchać tej pięknej ciszy, ale w pewnym momencie mrowienie znów się powtarza, bo Lynch zaczyna nucić. Nie mam pojęcia jaka to piosenka, ale jest bardzo przyjemna i spokojna. Teraz wyciszam się całkowicie, więc zamykam oczy i oddaję się w pełni melodii.  Z każdą kolejną chwilą piosenka staje się coraz bardziej znana. Wiem, że gdzieś ją słyszałam, ale nie mam ochoty teraz o tym myśleć.
Ręka Rossa, która jeszcze przed chwilą leżała pod jego głową, teraz obejmuje mój nadgarstek. Blondyn kciukiem jeździ po mojej kostce, a ja czuję jak coraz bardziej tracę świadomość. Podoba mi się nasza niezrozumiana relacja. Chyba można nazwać nas przyjaciółmi, a ja nie chcę, żeby to wykraczało dalej. Nawet, jeśli sami siebie jeszcze nie określiliśmy, podoba mi się to, co jest teraz. To genialne, że mogę zawsze na niego liczyć, nawet, jeśli mam ochotę po prostu pomilczeć. Wiem, że to brzmi bardzo egoistycznie, ale już dawno przekonałam się o tym, że jestem egoistką. Chcę, czy nie chcę, potrzebuję go. Tak czy inaczej będzie przy mnie, nawet jeśli na niego nawrzeszczę. To… tak, jakby tak musiało być. Jakbyśmy musieli się spotkać, jakby cały ten nasz popieprzony początek był zaplanowany i konieczny do osiągnięcia tego, co mamy teraz.
W mojej głowie kotłują się różne myśli, a serce przepełniają wszelakie uczucia. Po chwili przyłączam się do niego i nucimy razem. To przyjemne, tym bardziej, że Ross się uśmiecha i jego głos nie jest już tak czysty. Podnoszę głowę i patrzę na niego, opierając brodę na wgłębieniu na jego klatce piersiowej.
Ross przerywa naszą śliczną muzyczną ciszę i pyta:
- Horror, czy romans?
- Science - fiction - uśmiecham się i przykładam policzek do piersi blondyna.

Ross poszedł do domu około dziewiątej, kiedy Pas był już w domu i wcześniej przyłączył się do oglądania filmu. Oczywiście, lody nam się roztopiły, ale włożyłam je na pół godziny do zamrażalki, więc dało się je zjeść. Ogólnie, bardzo miło minął nam ten czas. Pascal cały czas wtrącał swój głupie komentarze, a potem razem z Rossem grali w coś na moim laptopie, a ja tylko się przyglądałam i kibicowałam bratu. Później we trójkę poleżeliśmy na łóżku, a Pas z nudów zrobił mi warkocza. Lynch za to, nawet nie próbował mnie dotknąć, w czym w sumie miał rację. Pascal nie lubi, jak wokół mnie kręci się ktoś, kto nie jest tej samej płci co ja. Tak czy inaczej. Ten dzień zaliczam do udanych.

Kurwa, czego? Już prawie spałam, ludzie no weźcie. Serio nawet się już wyspać nie mogę?
 Podnoszę głowę z poduszki i patrzę na ekran komórki. Jest grubo po dwunastej, a ja jutro muszę wcześniej wstać, zawieźć Farfocla na trening. Święta świętami, ale on nie chce nawet słyszeć o tym, że mógłby jakiś przegapić.
Na ekranie wyświetla się numer nieznany. Dziwne. Zwykle nie dzwoni do mnie nikt poza chłopakami, Reb i Bonnie. Przecieram oczy i naciskam zieloną słuchawkę.
- Tak, słucham - mówię, starając się brzmieć na wyspaną. Coś mi nie wychodzi.
- Przepraszam, obudziłam cię? U mnie jest południe, zapomniałam, że mieszkasz teraz w Stanach. - Głos po drugiej stronie ewidentnie należy do kobiety i raczej wątpię, żeby ona też musiała udawać wyspaną.
Ale skąd ona mnie zna? I czemu wie, gdzie mieszkam? I kim, do cholery, jest?!
- Przepraszam, ale chyba mnie pani z kimś pomyliła - mruczę, przecierając dłonią prawe oko. Najwidoczniej pomyłka, nie ma co zawracać sobie głowy.
- Nie, skarbie, chyba że nie nazywasz się Laura Marano. - Kobieta śmieje się pod nosem, na co ja się wzdrygam.
Okej, co tu jest grane? Skąd ta baba mnie zna i dlaczego używa takich pedofilskich zdrobnień? Boję się. Ona nie mogła powiedzieć Laura Marano, po prostu nie mogła. Przesłyszałam się, tak, przesłyszałam się.
- Kim pani jest? - Już nie muszę udawać. Odechciało mi się spać.
- Mogę pomóc Pascalowi. Mam dla niego dawcę i wszystko się zgadza.
Teraz jestem już najzwyczajniej w świecie przerażona. Serce bije mi chyba z tysiąc na sekundę, a ręka przy ucho się trzęsie. Mój pokój staje się za ciemny, więc włączam lampkę. Mam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, ale to nie może być prawda. Nie, Laura, spokojnie, to tylko zły sen. Tylko zły sen.
- Ty już nie możesz mu pomóc, prawda?
Zaczynam dygotać, ale nie z zimna. Skąd ona to wszystko wie? Przecież o tym, co się stało wie tylko nasza trójka, a ta kobieta… Nie, to nie może być prawda, po prostu nie może!
- Ale…
- Kochanie. Nawet nie wiesz, jak ciężko mi było. Oddzwoń, jeśli zdecydujesz, co chcesz zrobić z tą propozycją. Będę czekać za tydzień, pod twoją szkołą o czternastej, dobrze?
Nie, Laura, to jest po prostu jakiś głupi żart.
  Zaraz, moment, ja znam ten głos…

„- Laurusia, ale śliczny rysunek!”
„- Kochanie, co byś zjadła na śniadanko?”
„- Moja mała księżniczka.”
„- Jesteś najlepszą córcią, jaką mogłabym sobie wymarzyć.”


- Mama… 


~*~*~*~
Hah, mówiłam, że baba namiesza! Czy nie mówiłam? 
No, ale namiesza, więc raczej prędko się jej nie pozbędziemy. 
A tak w ogóle, to hej :)
Co tam u was słychać, hmmm?
Bo u mnie luzik, bluzik, ten tydzień był mega lajtowy. Trzy razy odwołano mi pierwszą lekcję, czaicie? Supcio. 
Jak widzicie, jestem w genialnym humorze, ale kolejny rozdział raczej nie będzie obfitował w dużą dawkę humoru. I znów pojawi się Quentin! Może chłopaczyna ma jakiś swoich fanów, co?
A teraz takie pytanie: kogo lubicie bardziej, Reb czy Pascala?
Postanowiłam co rozdział dodawać takie pytania, będzie trochę ciekawiej ;)
Do napisania, misiaczki 
~ Alex


Chyba jeszcze nie było tu ich zdjęcia, nie? :P

sobota, 21 listopada 2015

11. How long will I be with you? As long as the sea is bound to wash upon the sand.

How long will I be with you? As long as the sea is bound to wash upon the sand. ~ Jak długo będę z Tobą?Tak długo jak morze będzie zobowiązane do rozmywania piasku.

Dla wszystkich moich stałych czytelniczek


Sama nie wiem, co mnie budzi; chrapnięcie Quentina, plaśnięcie ręki Reb, czy świdrujące oczy Rossa. Gospodarze imprezy jeszcze śpią, ale Ross nie. Podpiera głowę ręką i leży na boku. Inaczej musiałby zgniatać Quena. Sama nie wiem, po co jego rodzicom taka wielka wanna, przecież pomieściła naszą czwórkę.
- Hej - szepcze Ross, a wokół jego oczu pojawiają się zmarszczki, kiedy się do mnie uśmiecha. Nie lubię sposobu, w jaki na mnie patrzy, ale mimo to również się uśmiecham. Z wczorajszej imprezy nie pamiętam nic, ale jakimś cudem teraz moje serce przyspiesza. Wcześniej tego nie robiło. Praktycznie nigdy.
 Wiem, że Ross ma na mnie jakiś tam wpływ. Lubię go, ale jako kolegę. Ba, może nawet przyjaciela. Ale przyspieszone bicie serca? Nie podoba mi się to.
- Cześć, księciulku - chichoczę, przeciągając się leniwie, po czym opadam z powrotem na dno wanny. - Pamiętasz cokolwiek? - pytam, wytężając umysł, co staje się bardzo trudne, kiedy on się tak na mnie patrzy.

Laura!

- Tak i to doskonale. Ale cieszę się, że ty nie pamiętasz nic. - Nagle jego mina tężeje. Nie uśmiecha się już, tylko po prostu przypatruje mi się badawczo. Patrzę na niego, a ten cholerny głosik karze mi przestać. Pieprzyć to, ani mi się śni odwracać.
- Czemu? - pytam, nabierając powietrza w płuca. Świat powoli się kurczy, zostawiając mi do oglądania tylko jego oczy. Źle się czuję, patrząc tak na niego, kiedy on patrzy się na mnie. Ale z drugiej strony jest to najwspanialsza rzecz, jaką kiedykolwiek razem zrobiliśmy.
Ross odwraca głowę.
- Nie chcesz wiedzieć - mówi, myśląc, że nie będzie mnie to interesowało, jak mnie grzecznie spławi. Myli się i to bardzo.

Zakleszczam jego brodę między palcami i zmuszam go do odwrócenia głowy w moją stronę. Patrzy na mnie, ale ja nie zabieram ręki. Podoba mi się to, że nawet nie zwraca na to uwagi. Zupełnie tak, jakby mój dotyk mu nie przeszkadzał.
- Ufam ci, Ross. Przecież wiesz, że i ty możesz zaufać mi.
Jego spojrzenie robi się znów spojrzeniem koszykarza i lidera szkoły. Oczy Lyncha nasycają się figlarnością aż do bólu.
- A niby czemu, hmm? - pyta i przewraca mnie na plecy. W jednym momencie całe skrępowanie gdzieś ulatuje i zanoszę się śmiechem, kiedy on, trzymając rękę pod moim biodrem, zawisa nade mną, spuszczając nieco głowę, przez co łaskocze mnie kosmykami włosów. - Cśśś, bo jeszcze się nasze gospodarki obudzą - śmieje się cicho, po czym wstaje i wychodzi z wanny. - Chodź, musimy tu nieco ogarnąć.
Podaje mi rękę, a ja ją przyjmuję i zmuszam się do postawienia stopy na boku wanny. Uśmiecham się i czochram mu włosy. W końcu, jestem od niego wyższa. Nie trwa to jednak długo, bo zaraz staję na dywanie i znów jestem od niego niższa. O ponad głowę.
Kurnia, nie mam butów.
- To od czego zaczynamy? - otwiera mi drzwi i wychodzimy na korytarz. Jesteśmy na górze, więc nie jest tu tak bardzo tragicznie. Jedyne, co może nieco obrzydzać to rzygi w doniczce z fokusem. Odchodzę od nich jak najszybciej, zajmując drugi bok chłopaka.
- Myślałam, że będzie gorzej. - Podnoszę z ziemi opakowanie po prezerwatywie i zaraz się wzdrygam. - Dobra, cofam to.
Ross śmieje się chicho, tak chicho, że jedyna oznaka, że w ogóle to robi, to falująca klata i uśmiech na twarzy. Po chwili jednak jego mina znów robi się poważna i zwalnia nieco.
- Znasz Tuckera? - No, nie takiego pytania się spodziewałam.
Trudno mi ukryć zaskoczenie, a Ross od razu to wychwytuje, więc zaczyna tłumaczyć:
- Nie żeby coś. Po prostu on przyjaźni się z Naomi, a my raczej za sobą nie przepadamy.
Przypominają mi się jej słowa.
 „To nieunikniony schemat!”

Nigdy nie należałam do nieśmiałych, choć czasem przejawiam takie oznaki. Ale postanawiam zapytać.
- Chodziliście ze sobą?
Uśmiech znów wkrada się na jego twarz. Czy to przez to, że o niej wspomniałam?
- Nienawidzę jej teraz z całego serca, ale tak.
Czyli że to nie przez nią. Nie uważam Rossa za pustaka - od czasu, kiedy dowiedziałam się o Tobbym - ale jeżeli powiedziałby, coś w stylu „Tak, ale tylko na kilka nocy” to bym się chyba rozmyśliła.
- Co ci zrobiła? - Wiem, że to najprawdopodobniej niewłaściwe, no bo w końcu to jego życie, ja nie mam prawa się w nie wtrącać, a on w każdej chwili może odebrać mi pałeczkę i zacząć wypytywać o mnie, ale i tak pytam.

Dochodzimy do salonu, który nie jest już taki piękny, jak piętro. Cały dywan jest usyfiony, tak samo jak podłoga i ściany. Szyba w oknie obok drzwi jest dziurawa, a na ścianie jest namalowany markierem wielki kutas. Telewizor ma ogromną plamę, która pewnie jest powodowana pęknięciem. Na kanapie walają się opakowania po chipsach.

Nie czekam na Rossa, tylko sama podchodzę do kanapy i zbieram z niej paczki. Coś nie daje mi spokoju, tylko nie wiem, co…
Kurwa!

- Ross, gdzie jest Pas? - Nawet nie czekam na odpowiedź, tylko od razu gnam do kuchni. Nie ma go. Ani w łazience, ani w spiżarni, ani w sypialni. Nie ma Pascala.
Laura, nie panikuj, przecież nic mu nie jest.  Nie możesz być złej myśli, przecież on jest mądrym chłopcem, dobrze o tym wiesz. Nie, nie wiem, do cholery. Gdzie jest mój brat?! Gdzie on do cholery, jest?!
Serce mi przyspiesza i tym razem nie jest to tak dziwne, jak dzisiaj w wannie. Znam to uczucie, ale go nienawidzę. Świat wokół mnie nie jest już taki sam, jak kilka sekund temu. Wszędzie widzę rzeczy, które mogłyby być przyczyną czegokolwiek. Moje ciało drży, a krew szumi w uszach. To ja się zgodziłam na tą głupią imprezę, nie on! Gdyby nie ja, Pas leżałby teraz na kanapie, oglądając jakieś głupie anime, ale byłby głupio bezpieczny. Ale ja postanowiłam sobie zabrać go na imprezę. Przecież on może być teraz wszędzie. Dlaczego ja mu na to pozwoliłam?
Tracę oddech, robi mi się gorąco. Każdy kolejny haust powietrza przysparza mi ból. Opadam na kolana i zgarniam włosy z twarzy, ale nie zabieram ręki. Próbuję myśleć racjonalnie, ale nie daję rady. Nie wiem, jakbym się zachowała w takiej sytuacji, gdyby nie był chory, ale teraz czuję się beznadziejnie. Nie wiem, co mam zrobić, jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło. Dramatyzowanie nigdy nie było czymś, co można było mi przypisać. Ale jak mam nie dramatyzować, kiedy widzę przed oczami respirator przyklejony do jego klatki piersiowej po pierwszym ataku?
Ciemne plamki pojawiają się przed oczami, a w uszach zaczyna szumieć. Tracę świadomość. Dosłownie.
Mdleję.


  Po raz kolejny dzisiaj nie wiem, co mnie budzi. Ale to przestaje mieć znaczenie, kiedy tylko widzę niebieskie oczy tuż przy mojej twarzy.
Rzucam mu się na szyję, zapominając o wszystkim, co miało dzisiaj miejsce. Tak bardzo się o niego bałam, że odzyskanie go w jednym kawałku jest dla mnie najważniejsze na świcie. Kiedy zagłębiam twarz w jego szyi, zaczynam płakać. Nie szlocham i nie pociągam nosem, po prostu łzy same wylatują z moich oczu. Przyciąga mnie bliżej siebie i zaciska ramiona na moich barkach. Trzymam go za biceps, nieświadomie wbijając w niego palce.  Biorę oddech.
- Gdzie byłeś? - mówię mu w szyję. Nie chcę się od niego odklejać, nie teraz.
- Pojechałem z Tuckerem po farbę. Laura, nie musisz się o mnie za każdym razem martwić, przecież wiesz - odciąga mnie od siebie. Nie wiem, czemu, przecież tak bardzo tego nie chciałam.
Patrzy się na mnie jeszcze jedna para oczu, tym razem  zielonych (wiem, że Willett ma brązowe, no ale… Och, to zielone oczy, no błagam! ~Alex). Do pokoju wchodzi również Ross ze szklanką wody w ręku, ale mało mnie on teraz obchodzi. Nie miałam szans nawet pogadać z Tuckerem, a tak bardzo chciałam to zrobić.
- Cześć, księżniczko - uśmiecha się do mnie przyjaźnie. Mam ochotę się do niego przytulić, ale wiem, że nie mogę. Przecież jakby to wyglądało?
Wiem, że Tucker Lingwood, mimo wszystko, jest wspaniałym człowiekiem. Czuję to, bo akurat tego przyjaciela wiem, że dobrałam poprawnie. Tak samo, jak Reb.
- Hej - odwzajemniam gest i opieram głowę o kanapę.
- Prosz. - Ross podaje mi szklankę z wodą, a ja kiwam mu głową i wypijam całą zawartość. - Jak się czujesz?
Nie odpowiadam na to pytanie, tylko po prostu wzruszam ramionami. Nie wiem, jak się czuję. Pascal się znalazł, to dla mnie najważniejsze. Ale jak się czuję ja? Naprawdę, nie mam bladego pojęcia.
- Chcesz coś na kaca? - pyta Pas, przykładając rękę o mojego czoła, a następnie odgarniając z niego króciutkie włoski.
No tak, przecież wczoraj zalałam się w trupa. A mimo to, nic mi nie jest.
- Nie, dzięki - odpowiadam i stawiam szklankę na ławie. Rozglądam się dookoła. No tak, zemdlałam w kuchni, więc Ross musiał zanieść mnie do salonu. - Już trzeci raz robisz za mojego ochroniarza - śmieję się w stronę Rossa, ale nie jestem rozbawiona. Co dziwne, nie jestem też zażenowana, tylko po prostu wdzięczna. Podoba mi się nawet to, że kiedy potrzebuję pomocy - albo kiedy nawet jej nie potrzebuję - jest obok ktoś, kto mi jej udzieli.
- Chyba musisz zacząć mi płacić. - On też nie jest rozbawiony, a mimo to się uśmiecha. Siedzi na fotelu, zgarbiony,  a ręce trzyma między nogami. Spuszcza głowę i bierze głęboki oddech, ale zaraz znów na mnie patrzy. - Cieszę się, że nic ci nie jest - dodaje, jakby z… ulgą? Ostatnio coraz gorzej idzie mi odgadywanie ludzkich uczuć. Intencji zresztą też. Tak samo, jak ich „prawdziwego ja”. Przecież ja go miałam za idiotę nie wartego więcej niż bezpłatny dodatek do szamponu!
- Pierwszy raz się z tobą zgadzam - oświadcza Tucker i bierze w rękę moją brodę, sterując głową to w prawo, to w lewo.
Patrzę najpierw na niego, potem na blondasa. Ross jest wściekły , choć stara się to ukryć. Zaciska ręce pięści, co chwilę je rozluźniając, po czym znów je zaciska. Tak samo ze szczęką.
- Zamknij się, pedale - szepcze. Mówi to tak cicho, że wychwytuję to tylko dlatego, że patrzę na jego usta, ale najwyraźniej Tucker też to słyszy bo cały spina, a jego palce na mojej brodzie nagle sztywnieją. Nic nie mówi, ani do Rossa, ani do nikogo innego, ale posyła mu spojrzenie, którego niestety nie widzę. Patrzę na Rossa pytająco, ale on nie patrzy na mnie, tylko na szatyna, zaciskając szczękę coraz bardziej.
- Masz dzisiaj coś do załatwienia? - pytam brata, ignorując pozostałą dwójkę. Dzisiaj sobota, a on miał chyba iść na badania, ale nie jestem do końca pewna.
- Tak, idę do szpitala. - Chcę wtrącić, że pojadę z nim, ale mi przerywa, zanim cokolwiek wydobywa się z moich ust. - Bonnie idzie ze mną, ty zostajesz w domu. Ross z tobą posiedzi, dopóki nie przyjedziemy.
Znów chcę coś powiedzieć, zaprzeczyć. Przecież nie jestem jakaś obłożnie chora, może minimalnie osłabiona.
- Nie ma mowy. Nigdzie nie idziesz.
- Ale… - powstrzymuję się jednak w porę i stawiam na krótkie - Okej.


   - Chcesz coś do picia? - pyta Ross, wstając z kanapy. Uśmiecham się, bo w końcu to mój dom.
- Nie dzięki. A ty?
- Też dzięki - odwzajemnia uśmiech i wraca z powrotem na kanapę. Między nami zapada cisza.

Zdejmuję ciapcie i kładę nogi na kanapie, obejmując je ramionami, po czym kładę głowę na oparciu i przymykam oczy. Podoba mi się ta cisza. Nie muszę nic mówić, naprawiać złych sytuacji, czy wybrnąć z niezręcznej rozmowy. Tak jest po prostu idealnie.
Ale ten ideał się kończy, kiedy czuję jego dłoń na moim ramieniu.
- Hmm? - otwieram wolno oczy i podnoszę głowę.
- Spałaś? - pyta, patrząc na mnie wyczekująco.
- Nie. - Przeczesuję ręką włosy i odgarniam je do tyłu, po czym skupiam całą swoją uwagę na nim.
- Przepraszam, ale ta cisza nie dawała mi spokoju. - Czuję się dotknięta. Mi ona bardzo odpowiadała, ale co z nim? Sama tego nie rozumiem, ale nie spodobało mi się to, że nie czuliśmy się przed chwilą tak samo. - Zanim… Zemdlałaś, zapytałaś się, dlaczego tak nie cierpię Naomi… - wyjaśnia. Dłoń, która leżała przed chwilą na moim ramieniu zsuwa się niżej, na nadgarstek. Przełykam cicho ślinę i staram się wmówić sobie, że serce wcale mi nie łopocze.
Widziałam już kilka Rossów. Rossa-Idiotę, Normalnego Rossa, Roześmianego Rossa, Wściekłego Rossa i Troskliwego Rossa. Ale nigdy nie widziałam Zażenowanego Rossa. I ten widok wcale podoba mi się nie podoba.
- Daj spokój, nie musisz mówić, jeśli nie chcesz - macham ręką, dając mu znak, że nie chcę, żeby robił coś na siłę.
-Ale ja chcę. - Jego dłoń wędruje jeszcze niżej i czuję, że opuszki jego palców stykają się z opuszkami moich. Nie ściska mnie za rękę, ale czeka. Czeka na pozwolenie, na jakiś ruch z mojej strony, więc ja łączę nasze dłonie i poprawiam pozycję, żeby siedzieć teraz naprzeciw niego.  - Poznaliśmy się… - widzę, że ta opowieść sprawia mu trudność, więc ściskam jego rękę, mając nadzieję, że dostarczę mu w ten sposób nieco otuchy. - … W wakacje, tuż przed rozpoczęciem liceum.  - Jego oddech się normalizuje, więc staram się niezauważalnie zabrać dłoń, ale on ściska ją jeszcze mocniej, niż ja przed chwilą. - Byłem młody i jeszcze nigdy wcześniej nie miałem dziewczyny, a ona… Była tak wspaniała, że zakochałem się w niej prawie od razu. Byliśmy razem szczęśliwi, przynajmniej tak myślałem.  Ona zawsze się uśmiechała, kiedy byliśmy ze sobą, a ja cieszyłem się, że mogę ją mieć blisko siebie. Po półrocznym związku, zaczęliśmy się od siebie oddalać - bierze wdech, jakby ta część historii sprawiała mu największy ból. - Ona pierwsza ze mną zerwała. Potem ja starałem się ją odzyskać i odzyskałem. Zrywaliśmy i godziliśmy się przed dwa miesiące, ale to już nigdy nie było to samo, co wcześniej. Kiedyś poprosiła mnie, żebyśmy to zrobili, bo ma dość czekania.
- Chwila, co? Nie spaliście ze sobą, będąc w ponad półrocznym związku?! - przerywam mu. Jak oni mogli nigdy wcześniej się ze sobą nie przespać, przecież to Ross!
- Możesz? - uśmiecha się do mnie pobłażliwie, sprawiając, że czuję się jak idiotka.
- Sorki.
- No wiec, nie. Nigdy wcześniej ze sobą nie spaliśmy. I o to poszła nasza ostatnia kłótnia. Chciałem ją przeprosić i powiedzieć, że jestem gotowy, ale wtedy… Nie tylko ona mnie zdradziła, Lau. Nigdy wcześniej nie zauważyłem, że kiedy była u mnie w domu, ona i mój ojciec czuli się ze sobą aż za bardzo luźno. Nigdy nie zauważyłem, że mieli się ku sobie. Nawet wtedy, kiedy ojciec „w żartach” zapytał, czy Nao jest dobra w łóżku. - Przeszły mnie ciarki. Nie wiem, czy chcę słuchać dalej.
Ross przestaje mówić. Patrzę na niego zdziwiona i zdaję sobie sprawę, że odczytał moje myśli bezbłędnie. Ale nie mogę go teraz zawieść. Ta opowieść sprawia mu ból, ale jeszcze gorzej czułby się, nie dokończywszy jej.
- Kontynuuj - ponaglam go, a on tylko kiwa głową.
- Rozbiła małżeństwo moich rodziców. Matka jest załamana do tej pory, a z ojcem kontakt utrzymuje tylko Hope. Nikt nie zna prawdziwej przyczyny ich rozwodu. Nikt oprócz mamy, mnie i teraz również ciebie. - Ross wolną ręką obejmuje mój podbródek i patrzy mi głęboko w oczy. Kołuje mi się w głowie i boję się znów zemdleć. Ogarnia mnie bezlitosna przyjaźń, którą właśnie nawiązaliśmy. I teraz jestem pewna, że oboje czujemy to samo, bo Ross uśmiecha się do mnie. - Dziękuję ci, Laura.
Podnosi się, a rękę przenosi z podbródka na mój policzek, po czym całuje mnie w czoło. Kiedyś opowiem mu również swoją historię. Ale dzisiaj chcę, żebyśmy skupili się tylko i wyłącznie na nim.

  Przesuwam się bliżej niego i obejmuję go w barkach. On kładzie głowę na mojej głowie, a ja przytulam policzek do jego piersi i kołyszę nas w rytm słyszalnej tylko dla nas muzyki.

~*~*~*~*~*~ 
Hej! Fani Raury mają to, na co zasłużyli, bo wydaje mi się, że tak dużo momentów z Rossem i Lau  nie znajdziecie w całym opowiadaniu, ile jest ich tutaj. Ale oto mi własnie chodziło. Tak samo, o to, że rozdział jest dłuższy niż chciałam, żeby był. To podziękowanie za to, że pod ostatnim rozdziałem było tak dużo komentarzy. Naprawdę miło mnie zaskoczyłyście. 
Wywiązałam się z terminy, z czego jestem dumna. Podoba mi się tor na jaki kieruje się ta historia i relacja naszej Raury. Ale nie myślcie sobie, że będzie teraz z górki. 
Mam nadzieję, że nie nawaliłam na całej linii i podoba wam się rozdział. 
Powiem wam, że naprawdę was kocham. Z całego serducha. Normalnie, chyba się zaraz popłaczę ze szczęścia. Ostatnio tak miło mnie zaskoczyłyście, że... Po prostu dziękuję. 
Kocham was,
~ Alex




środa, 4 listopada 2015

10. And every night has its day, so magical.

And every night has its day, so magical ~ Każda noc ma swój dzień, tak magiczny

- Wstawaj, leniu! - krzyczy Pascal. Ja nic nie robię sobie z jego wrzasków i mlaszcząc, wkładam głowę pod poduszkę.
Nagle moje ciało przechodzi nieprzyjemny dreszcz, kiedy brat zdziera ze mnie kołdrę. Mam na sobie szorty, więc natychmiastowo moje przez moje nogi przechodzą wstrząsy. Trzęsę się jak osika, ale mimo wszystko znajduję w sobie tyle energii, żeby rzucić w Pasa poduszką. Brat robi jednak szybki unik i podusia ląduje na ścianie.
- Nienawidzę  cię. Ciągle mi przypominasz, że dziś jest… - ziewam, przeciągając się jak rozleniwiony kot. Pascal patrzy na mnie wyczekująco, ale w jego oczach widzę również rozbawienie.  Trudno mi zgiąć palce, ale jednak to robię, zostawiając w górze tylko ten wskazujący. Sięgam po telefon, który mam na szafce nocnej i stukam dwa razy w ekran, czekając, aż pojawi się na nim tapeta z datą i godziną. 8.04, Niedzie… - Kurwa, Pascal, jest niedziela! - biorę do ręki butelkę stojącą na szafce i ciskam nią w brata. On znów jej unika, wychodząc z całej sytuacji bez szwanku.
- Obiecałaś, że dziś pójdziesz ze mną na trening. Za pół godziny muszę być pod szkołą. - wyjaśnia brunet.
- Super. Mam pół godziny na wyszykowanie się, po prostu genialnie - mruczę sama do siebie i wstaję. Jeszcze raz się przeciągam i podchodzę do biurka. - Możesz już iść - mówię, otwierając szafkę nad biurkiem i wyciągam z niej jedną butelkę wody mineralnej.
- Okej, ubierz się szybko. Musimy jeszcze skoczyć do sklepu po energetyki. - Pascal zamyka za sobą drzwi do pokoju, w którym zostaję sama.

Podchodzę do szafy, z której wyjmuję czyste szorty i szary T-shirt z Nike, a potem idę z nimi do łazienki. Nie biorę już prysznica, po prostu zakładam ubrania, myję zęby i związuję włosy w wysoki kucyk. Twarz myję i zostawiam bez makijażu. Nie siedziałam tam nawet dwudziestu minut, uwinęłam się w jakieś piętnaście. Nieźle, nowy rekord.

 
  - Znów kroki! - Ross macha rękami to w górę, to w dół. Muszę przyznać, że do twarzy mu z gwizdkiem. - Zagrasz? - pyta ciszej, kierując słowa w moją stronę .
- Nie, dzięki - uśmiecham się z ironią i wskazuję głową na brata. - Wolę popatrzeć.
Pas rzuca do kosza i przybija Quentinowi piątkę.
- Przyznaj się lepiej, że nie umiesz. - Ross odwzajemnia uśmiech, rzucając we mnie piłką, którą bez problemu łapię.
Oj, chłopak jest zdecydowanie zbyt pewny siebie .
- Założysz się? - wstaję i odbijam dwa razy piłkę od podłogi.
- Spoko - przytakuje Lynch i zaczyna rozglądać się po boisku. - Jak dorzucisz do tamtego kosza - mówi, patrząc na kosza znajdującego się kilka metrów przede mną. Tak, jakbym musiała rzucać z trochę więcej niż połowy boiska. Łatwizna, Pas mnie tego uczył jakieś dwa lata temu. - to wygrywasz. Przegrany stawia kawę w Starbucksie.
 Ponawiam uśmiech, tym razem bardzo pewny siebie. Pascal i Quentin przestają grać i patrzą na mnie. Spoglądam na Rossa, który próbuje powstrzymać śmiech, a z jego ust da się wyczytać nieme „och, te dziewczyny”.  Kąciki moich ust podchodzą jeszcze wyżej, kiedy  wyrzucam piłkę, a ona ląduje prościusieńko w samym środku okręgu.
Mina Rossa jest bezcenna.


   Po zakończonym treningu zgrzani byliśmy całą czwórką. Postanowiłam przyłączyć się do ostatniego mini meczu, gdzie byłam w drużynie z Pasem.  Ograliśmy chłopaków dwoma punktami. Tak, „te dziewczyny” jednak coś tam potrafią. Teraz siedzimy w Starbuckie i czekamy na Rebeccę , którą do nas zaprosiłam. Chłopcy rozmawiają na temat, na który ja zupełnie nie mam nic do powiedzenia, ale wynagradzam sobie ten czas partyjką Tetris. Gram w tą grę, odkąd zaczęliśmy się przeprowadzać. Kilka razy przechodziłam całą. A mimo to nadal mi się nie nudzi.
- Nie nudzi ci się? - Z rozmyślań wyrywa mnie niski i charakterystycznie chropowaty głos Quentina.
- Nie szczególnie - mówię, nie odrywając wzroku od klocuszków na ekranie.
Czerwony kwadrat spada na żółty prostokąt.
- Mam do ciebie sprawę - zaczyna, tym typowo tajemniczym głosem. Naciskam „wstrzymaj grę” i podnoszę głowę. Kiwam raz wolno głową, żeby bez słów powiedzieć, że czekam na ciąg dalszy. - Obchodzisz w ogóle Halloween? - pyta szatyn, szczególnie zaciekawiony tą sprawą. Uśmiecham się przewrotnie, ukazując swoje bieluśkie zęby.
- Urodziłam się we Francji, a nie na pustkowiu. Wyobraź sobie, że co roku obchodzę to święto, przebrana za księżniczkę. - Telefon nagle mi się zawiesza, właśnie w tym momencie, w którym miałam przejść do następnego poziomu.- Kurnia!
- No , więc jeśli obchodzisz Halloween - ciągnie dalej Quen, nie zwracając uwagi na to, że telefon spieprzył mi ukochaną grę. - To może przyjdziesz do mnie na imprezę z tej okazji, hmm? Co ty na to?
Mówiąc, że byłam przygotowana na taką sytuację, skłamałabym. W życiu się spodziewałam, że ktoś zaprosi mnie na imprezę. Nie ważne, jak bardzo lubiłby mnie denerwować.
Jest końcówka października, w piątek Halloween. Jestem w Stanach ponad dwa miesiące. Może to dobry pomysł? Może dzięki temu poczuję się trochę bardziej  na miejscu? Może…
Co ja pieprzę? Jeszcze nigdzie nie czułam się aż tak bardzo na miejscu, jak tutaj, w tej właśnie kawiarni, rozmawiając z Quentinem i odpoczywając po poranku w towarzystwie szatyna, brata i Rossa. Coś zdecydowanie poszło nie tak, jak powinno. Ja nie mam powodów, aby czuć się tutaj potrzebna, aby myśleć, że kiedykolwiek stanę się częścią tego miejsca. A jednak; kiedy Rebecca otwiera drzwi, zdaję sobie sprawę, że to nie ja jestem tutaj potrzebna. To „tutaj” jest potrzebne mi.

  - Hej, sorki, że tak długo - uśmiecha się ruda na powitanie i zajmuje krzesełko obok mnie. Witamy się całusem w policzek, a kiedy kończymy czuję, jak atmosfera się zagęszcza.
- Nie no, coś ty. Nawet szybko ci poszło - odwzajemniam gest, po czym patrzę na chłopaków. Ross siedzący zaraz obok Greena rozmawia z Pasem, ale co chwilę spogląda to na mnie, to na Reb.
- Hej, Fox, co robisz w piątek? - pyta zadziornie blondyn, ale Rebecca nie wie chyba o co chodzi. Marszczy czoło i wzrusza ramionami.
- Raczej nic, a co?
- Quentin chciał urządzić u was imprezę… - Reb chyba źle go rozumie, bo wydaje się być podminowana. Nie dziwię się jej. To zabrzmiało tak, jakby chciał, żeby sobie na ten czas gdzieś poszła. - Nie o to mi chodziło! Po prostu, miło byłoby, gdybyś potańczyła trochę z nami.
Rebecca o mało nie wybucha śmiechem.
- To żart, prawda? - nie wytrzymuje i zaczyna się śmiać.
Patrzę na Quentina przede mną. On również zaczyna się śmiać. Widząc to, ja i Ross patrzmy na siebie zakłopotani, ale nasze miny - obje jednakowo zdezorientowane - sprawiają, że my również popadamy w głupawkę i nie możemy przestać się śmiać Największą salwę jednak, powoduje pytanie Pascala:
- O co wam chodzi?


   Kolejne dni zleciały, jak z bicza strzelił. Nic ciekawego raczej się nie wydarzyło, pomijając przekonywanie Reb, że Ross mówił poważnie. Zajęło to trochę czasu, ale w końcu doprowadziłam do tego, że teraz obie się szykujemy, rozmawiając przez telefon. Moja biała komóreczka leży na wyblakłej pościeli , a z głośników wydobywa się głos Rebeccki. Cieszę się, że idziemy na imprezę. Naprawdę się cieszę. To miłe ze strony Quena, że nas zaprosił, ale raczej nie mam zamiaru spędzić z nim całego wieczoru. Myślałam raczej o tym, żeby znaleźć Tuckera i z nim pogadać. To naprawdę wyjątkowy człowiek. Czuję to w kościach. Jest w nim coś takiego, co każe mi mu zaufać.
- Co zakładasz? - Do mojego pokoju wchodzi Pascal. Nie ma na sobie nic, oprócz majtek i turbana na głowie. Wygląda jak obrabowany Turek.
- Strój Nocnego Łowcy.
- Acham - Pas podchodzi do łóżka, gdzie leżą czarne, skórzane spodnie, czarna bluzka na ramiączkach i czarna skórkowa kurtka. - Dary Anioła, nie? - pyta, biorąc do ręki złoty bicz na rękę, który wytrzasnęłam kiedyś z jakiej gazetki w wersji limitowanej.
- Isabelle. Miała genialny bicz i super fryzurę - wyjaśniam, podchodząc do lusterka. Mam na sobie tylko majtki stanik, a za pół godziny wychodzimy.
- Nie wiem, nie czytam książek - mówi brunet, biorąc z komody pudełko z biżuteria i siadając na łóżku.
Podnoszę lekko włosy z tyłu, spryskuję jeszcze raz lakierem i przypinam dziesiąta wsuwkę.
- A ty, co zakładasz? - uśmiecham się cwaniacko w stronę brata i podchodzę do niego.
- No właśnie w tym problem. Chcę założyć coś zabawnego, w czym nie wyjdę na kretyna - wzdycha.
Biorę do ręki spodnie i wkładam nogę w jedną nogawkę.
- To Halloween. Ludzie wyglądają na kretynów albo dlatego, że się przebrali, albo dlatego, że się nie przebrali. - Druga noga ląduje w nogawce i podciągam spodnie na wysokość bioder. Mając wysoki stan, a ja nieco przytyłam, więc podskakuję, aż spodnie są na prawidłowej wysokości.
- Więc co mi radzisz? - Nie widzę, jak brat zadaje mi to pytanie, bo widok przysłania mi czarna bokserka, którą właśnie zakładałam.
- Ale bardziej śmiesznie, czy kretyńsko?
Pascal duma chwilę.
- Śmiesznie.
Podchodzę do szafy. Mam w niej kilka bluzek Pasa, więc wyjmuję jedną białą i kładę ją na biurku. Potem farbką do tkanin robię na niej czerwone zacieki, żeby wyglądała na poplamioną  krwią.
- Siadaj na taborecie i przygotuj mi lakier i grzebień do tapirowania.

Pół godziny wystarczy, a oboje jesteśmy gotowi i stoimy na ganku Quentina. Drzwi otwiera nam Rebecca-czarownica. Z przedpokoju nie da się nie usłyszeć głośnej muzyki, a zapach piwa roznosi się dosłownie wszędzie. W powietrzu unosi się dym. Nie wiem, czy nie jest efektem palenia i nie chcę wiedzieć.  
- Bardzo pomysłowe - zagajam do Reb.
- Wygrzebałam z szafy zeszłoroczny strój i postanowiłam zrobić z niego użytek. - Reb stara się przekrzyczeć Aviciego, ale i tak ledwo ją słyszę. Jedyne, co można zrozumieć to Waiting For Love.
Do pokoju wchodzi Quentin. Macham do niego i pytam, czy mogę wejść w butach, ale chyba mnie nie słyszy, bo nie odpowiada. Kołuje mi się nieco w głowie, zdążyłam już odzwyczaić się od takich klimatów.
- Pascal, wszystko okej? - pytam zmartwiona. Nie mogę mu zabronić chodzić na takie imprezy, ale to nie zmienia faktu, że wolałabym, gdyby nie chodził.
- Tak, jasne.
W przedpokoju robi się coraz tłoczniej i duszniej. Pokazuję pozostałym, że idę do salonu, gdzie bawi się większość towarzystwa. Ktoś gwiżdże i zwraca tym uwagę pozostałych. Ross stoi przed drzwiami na taras. W jednej ręce trzyma piwo, a w drugiej klamkę.
- Impreza przenosi się do ogrodu! - krzyczy i otwiera drzwi. Tłum wylewa się z salonu i przenosi na dwór. Ja i Ross zostajemy w salonie sami. - Jednak przyszłaś! - krzyczy, starając się zagłuszyć głośniki.
- Wygoniłeś ich specjalnie po to, żeby to sprawdzić? - Zakładam ręce na piersiach, ale mimo to ciągle się uśmiecham.
Ross wymachuje puszką i śmieje się krótko.
- Możliwe.
Teraz dzieli nas odległość kilku centymetrów, więc nie musimy aż tak bardzo krzyczeć.
- Ślicznie wyglądasz - mówi, a ja czuję jak robi mi się gorąco. Nie, tylko nie rumieńce… Tylko nie one!
- Tu też niczego sobie, księciulku - chichoczę, przekrzywiając jego koronę. On mi wtóruje, a potem upija łyk piwa.
- Pijesz? - pyta, zbierając ze stolika jedną nieotworzoną puszkę.
Obiecałam sobie, że alkohol będę piła tylko w towarzystwie ludzi mądrzejszych ode mnie, a tutaj raczej takowych nie ma.
- Nie, dzięki.
Ross zmniejsza dzielącą nas odległość. Dziwne. Niby pił, ale nadal pachnie miodem i miętą. Czuję, jak jego oddech opatula moją twarz i nogi mi miękną. Nigdy nie czułam się tak przy żadnym facecie, jak przy Rossie. Wywołuje u mnie wszystkie emocje jakie da się wywołać. Nienawidzę go za to, ale jednocześnie lubię. Lubię go mimo to, że nie zawsze wiem, co mam mu odpowiedzieć. Mimo to, że mnie irytuje. Mimo to, że jest denerwującym złamasem. Lubię go i wiem, że on lubi mnie. Po prostu. Tak, jakby tak musiało być.
- Tchórzysz? - Jest jak blisko, że kiedy mówi to szeptem, słyszę. I naprawdę tego żałuję, bo nagle wzbiera się we mnie chęć pokazania mu, że nie zawsze ma nade mną przewagę.
Przecież jeżeli wypiję jedno piwo, nic się nie stanie, nie?

I właśnie to „jedno piwo” jest ostatnim co pamiętam, zanim budzę się w wannie Quena następnego ranka.


~*~*~*~*~*~
Hejo! Przepraszam, przepraszam i jeszcze raz przepraszam.
Ale tym razem serio nie miałam czasu. Wiecie, nauka ośmiu tematów z bioli i dwie kartkówki ze słówek,  nie. Po co pisać, skoro można się uczyć? Zero życia osobistego.
Tak, czy inaczej, jestem w połowie zadowolona, a w połowie nie z rozdziału. Podoba mi akcja, ale nie wiem, jak wyszła, bo już usypiam na siedząco i niezbyt kontaktuję. Pierniczę, idę spać.
I takie małe pytanko:

Laura i Ross?
Laura i Quentin?

Którą parę wolicie?
Do napisania,
~ śpiąca Alex :*

Słodkich snów, misiaczki   


sobota, 17 października 2015

9. And I don't really care if nobody else believes cause I've still got a lot of fight left in me.


And I don't really care if nobody else believes, cause I've still got a lot of fight left in me ~ I tak naprawdę nie obchodzi mnie, czy ktoś inny mi uwierzy, bo nadal mam w sobie wiele siły do walki


- Hej - odpowiadam niepewnie dziewczynie. Trochę peszy mnie ta cała sytuacja. Czuję się dziwnie, mając styczność z czternastolatką o spojrzeniu zimniejszym niż moje.
- Hej - mówi, nie patrząc nawet na mnie. Cała się spina, jakby nagle przeszedł ją dreszcz. - Reb powiedziała, że mi pomożesz - ciągnie, a ja marszczę brwi.
Pomóc? Niby w czym? Co znów wykombinowała Reb?
- Ale… - trzęsę głową, żeby pozbyć się całego zdziwienia.
Informacje zaktualizowane; na mojej werandzie siedzi dziewczyna, mniej więcej w wieku Pasa, którą ponoć -  p o n o ć  - przysłała do mnie Reb. Na dodatek owa dama prosi mnie o pomoc. A raczej po prostu oznajmia, że na nią liczy.
- Możesz mi w ogóle powiedzieć, jak się nazywasz? - zakładam ręce na klatce piersiowej i cierpliwie czekam, aż blondynka odpowie. A ona raczej się do tego nie kwapi, przewracając powolnie oczami.
- Hope Lynch.
Lynch? Lynch?! LYNCH?!
- Czekaj… od  t y c h  Lynchów? Od Rossa Lyncha?! - Że niby co do cholery?  Wątpię, żeby Ross był na tyle głupi, żeby przysyłać do mnie siostrę, więc jedyną opcją pozostaje uwierzenie dziewczynie. Tylko po jakiego diabła Reb kazała jej do mnie przyjść?!
- Tak. Młodsza siostra Roszpunki - podśmiechuje się H… Hope? Nieważne. - Myślałam, że nie robi ci to różnicy. - Blondyna wstaje ze schodów i poprawia torbę na ramieniu. Odchrząkuje cicho i stawia pierwsze kroki ciemnoszarymi glanami.
Och, Laura, w co ty się znów pakujesz?
- Czekaj! - wołam za nią, rzucając plecak pod drzwi. Od razu robi mi się lżej, więc szybko dobiegam do niej i łapię za przedramię. - Nie, nie robi mi to różnicy - staram się wymusić uśmiech, ale niezbyt mi się to udaje, biorąc pod uwagę grymas, jaki mi wyszedł.
- To dobrze, bo mi jednak robi różnicę to, że jesteś siostrą Pascala. Gdyby nam obu robiło różnicę nasze pochodzenie, nigdy byśmy się nie spotkały, ty nie pomogłabyś mi, a ja tobie. Nawet nie wiesz, jak wiele wywnioskujesz, pomagając mi. - Tja. Zdecydowanie siostra Rossa.
- Tyle, że żeby wywnioskować cokolwiek z pomocy tobie, muszę wiedzieć, w czym mam ci pomóc - uśmiecham się do niej, jak do mniej kumatej koleżanki.
- Tak, wiem. Jeśli byś mnie zaprosiła do środka, to mogłybyśmy to obgadać. - Bezczelność tej dziewczyny sprawia, że ten satysfakcjonujący uśmiech schodzi z mojej twarzy.


K o r e p e t y c j e. Ta wredna żmija powiedziała blondi, że mogę zostać jej  k o r e p e t y t o r k ą  od francuskiego. Ona, jak i mój najukochańszy brat, Pascal, będą się smażyć w piekle, przyrzekam. Ugh, no! Czy ja wyglądam na dziesięciodolarowego wykładowcę?! No chyba nie!
- Piętnaście baksów i umowa stoi - burczę w stronę Hope. Młoda przewraca oczami, ale kiwa głową na tak.
- Niech ci będzie. Ale teraz musisz żyć ze świadomością, że bezbronna dziewczynka traci przez ciebie siedemdziesiąt pięć procent kieszonkowego.  - „bezbronna dziewczynka” wyciąga z plecaka należne mi piętnaście baksiątek i ze zbolałą miną wpycha mi je w rękę.
- Chyba zamiast francuskiego, przydałaby ci się lekcja manier - mruczę, kierując słowa raczej do siebie, niż do niej.
- A tobie przydałoby się odizolowanie od braciszka. - Czy mi się wydaje, czy ta laska ma coś do Pascala? Siedzi w  m o i m  domu, pije  m o j ą  herbatę i będzie brała korepetycje  o d e   m n i e  i ma jeszcze czelność obrażać  m o j e g o  brata?
- Mówił ci ktoś kiedyś, że jesteś zarozumiała i narcystyczna? - syczę w jej stronę zła. Mam ochotę jej coś zrobić, ta dziewucha działa mi na nerwy bardziej, niż jej brat!
- A tobie, że jesteś nadęta i egoistyczna? Na dodatek niemiła dla innych, wredna, opryskliwa, nic ci nie pasuje i masz wszystko gdzieś. Wymieniać dalej? - Ugh, jak Boga kocham, ona jest nie do zniesienia!
- Można tak powiedzieć. Skończyłaś już?
- Można tak powiedzieć - uśmiecha się cwaniacko w moją stronę i z podniesioną głową idzie w stronę holu.
- Jestem od ciebie starsza jakieś siedem lat, mała. - Tak, to miało brzmieć ostrzegawczo. Tak, zabrzmiało. Nie, nie dotarło.
- Pięć. Chodzę z twoim przygłupawym braciszkiem do klasy, przyszła eks Roszpunki - zakłada glany, a ja tylko i wyłącznie ze względu na niewielką ilość rozsądku, jaki pozostaje mi przy tej małej, nie rzucam się na nią z pięściami.
- Do zobaczenia, Hope - mówię, gdy blondyna tylko przekracza próg i szybko zamykam drzwi. - Co, mam nadzieję, nie nadejdzie szybko.

Hope wyszła pięć minut temu, a do domu dobija się już kolejny gość. Naprawdę, czy na bramie mamy wywieszoną tabliczkę z napisem „welcome, everybody”?
Podchodzę do okna w salonie, które wychodzi na ulicę. Odsuwam lekko miękki materiał zasłonki i staję na palcach, żeby nie przewrócić paprotki stojącej przede mną. Wyginam się we wszystkie strony świata, ale i tak nic nie mogę zobaczyć. Obok stoi fotel, więc wchodzę na niego, ale nadal nic nie widzę, muszę się przesunąć bardziej w prawo. Przecież ja się zabiję. Wchodzę na oparcie fotela. Tak, teraz obraz jest jak w telewizorku. Tyle, że nikogo nie widzę. No ej, nie po to przeżyłam palpitacje serca, żeby teraz ktoś sobie poszedł.
- Bu!

To idiotyczne przestraszyć się czegoś takiego. To bardzo głupie, debilne i wręcz banalne, ale ja się przestraszyłam. Wszystkie wnętrzności podskoczyły mi w górę, serce załomotało dziesięć razy szybciej, niż normalnie, a ciało obezwładniły wstrząsy. W taki oto sposób lecę teraz w dół z oparcia fotelu i tylko czekam, aż wyrżnę w podłogę. Czekam dwie sekundy - nic. Trzy - nic. Cztery, pięć- też nic. Czyli, że… Mogę otworzyć oczy?
- Nie możesz cały czas potrzebować ochroniarzy. - Poznałabym ten błysk z reklamy Colgate wszędzie. On już wystarczająco zapadł mi w pamięć, że by teraz tak po prostu go wymazać. Ross Lynch właśnie trzyma mnie na rękach, a ja - zupełnie nieświadomie - trzymam dłonie na jego szyi, wbijając w jego skórę poobgryzane paznokcie.
- Tak.. Chyba masz rację - przyznaję, kiedy moje tętno nieco się już uspokaja. - Pascal, idioto - śmieję się w stronę brata i czochram mu włosy. Ross już postawił mnie na ziemi.
- Nic ci nie jest? - pyta Quen, wyraźnie zakłopotany. Ale.. Czym? Czyżby było mu wstyd, że to Ross był moim jednorazowym bohaterem, nie on? Nawet do niego podobne.
- Nie. Dzięki za troskę - uśmiecham się.
- Nie martw się. Była w dobrych rękach - wtrąca rozbawiony Ross.
- Serio, dzięki ci wielkie. Gdyby nie ty, mój tyłek byłby teraz stłuczony - prycham cicho. Co to miało niby być?!
- Szkoda tyłka - podśmiechuje się blondyn, więc obdarowuję go delikatnym chichotem. I znów - co to ma być?!
Quentin wzdycha, i podchodzi do mnie. Kładzie mi rękę na ramieniu i patrzy w oczy ze smutkiem. Nie mam bladego pojęcia, o co mu chodzi. W jego tęczówkach mogę wyczytać jedno - rozczarowanie. I w tym momencie nie tylko zdaję sobie sprawę, dlaczego szatyn wlepia we mnie akurat takie spojrzenie. Nagle jasne jest dla mnie również i moje zachowanie. Normalnie nawrzeszczałabym na Pasa, palnęła Rossa w łeb za trzymanie mnie za tyłek i rozprawianie o nim, a Quena zbeształa za pytanie o moje samopoczucie. Ale nie mogę tego zrobić, bo wyrzuty sumienia nie dają mi spokoju. Jedyne o czym potrafię myśleć w towarzystwie tej dwójki, to fakt, jak wiele dla mnie zaryzykowali.  Przecież mogli zostać zapuszkowani, odpowiadać w sądzie za niszczenie mienia. Ale zrobili to. A jedyne pytanie, jakie ostatnio nie daje mi spać, to:  D l a c z e g o ? Kim ja jestem, żeby tak się dla mnie poświęcać?
- Nie po to to robiliśmy, żebyś teraz traktowała nas, jak małe dzieci, którym nie można zrobić przykrości. Pobiliśmy go, bo jesteś jedyną dziewczyną, która na nasze zaloty potrafi prychnąć i powiedzieć, że jesteśmy debilami. Tobby leży teraz cały w bandażach dlatego, że nazwał szmatą dziewczynę, która nie ulega nikomu. Nawet Orlando Bloom byś nie uległa, nie? - Quentin patrzy na mnie z uśmiechem i nieśmiało zasysa dolną wargę. Patrzę na niego, ale coś karze mi przestać. Jakiś mały, wewnętrzny głosik rozkazuje, żebym odwróciła, głowę, bo będą kłopoty. Więc go słucham.
- Możesz łaskawie zdjąć ze mnie rękę?  Poza tym, odsuń się, okej? Nie wiesz, co to przestrzeń osobista? - słowa wylatują ze mnie jak pociski z karabinu maszynowego. Może do głupie, ale jego słowa zapadły mi w serce. Skoro oni tego chcą, to co mi szkodzi? Mam już dość bycia dla wszystkich słodką i miłą laleczką. To o wiele bardziej męczące niż nienawiść do całego świata. - A ty… Naprawdę nie mogłeś złapać wyżej? Musiałeś akurat trzymać mnie za dupę? - patrzę oskarżycielsko na blondyna i zanim zdążę przerzucić wzrok na brata, widzę jeszcze, jak Ross uśmiecha się dumny. - Pojebało cię?! Czy ty człowieku normalny jesteś?! Zaraz ja ci wyskoczę z takim ”BU!”, zobaczymy co ty zrobisz!
  Nie chodzi mi o „BU”. Chodzi mi o coś więcej, ale nie mam już pewności, czy Pascal rozumie. Oddalamy się od siebie z każdą chwilą. Każda kolejna sekunda równa się niewielkiej odległości, o którą poszerza się nasza własna przepaść.
Chłopaki patrzą na mnie nie tyle zdziwieni, ile rozbawieni. Klepią Pasa po plecach i kiwają mi głową, po czym bez słowa wychodzą. Ja i brat zostajemy sami. Spodziewałam się czegoś, typu „Mogłabyś nie robić mi siary przy znajomych?!”. Ale zamiast tego dostałam słowa, które są jak balsam dla mojego poharatanego serca:
- Dzisiaj czwartek.


   Od zawsze ja i Pascal wielbiliśmy czwartki. To po prostu Dzień Brata i Siostry. Cały tydzień czekaliśmy, aż nadejdzie, odkładaliśmy pieniądze, które Bonnie dawała nam na bułki i codziennie przechodziliśmy obok stadionu, sprawdzając ceny biletów na mecze kosza. Nie przepadałam za tą grą, bo jej po prostu nie rozumiałam. Ale Pascala fascynowała od dawna. Dlatego właśnie tłumaczył mi wszystko zażarcie, a ja w końcu pojęłam i razem z nim piszczałam na trybunach. Tradycją stało się, że kupowaliśmy wielkie nachos , dwa kubki coli, siadaliśmy na widowni i z rozkoszą rozmawialiśmy o tutejszych drużynach. Każde miasto miało inny stadion. Ale wszystkie wypełniała magia, kiedy tylko mecz się zaczynał. Każdy trafiony rzut do kosza obfitował wylanym napojem i bluzką umazaną sosem czosnkowym. Ale i tak było warto. Zdarte gardło, ciuchy, których nie dało się doprać i kilkudniowe kłótnie o to, której drużynie będziemy kibicować - wszystko to szło w niepamięć, kiedy tylko ja i Pascal znajdowaliśmy się na boisku.  Te chwile pomagały nam zapomnieć o wszystkim - o moich nałogach, jego chorobie i problemach z matką. Całe życie stawało się banalne, nie dlatego, że mecz był bardzo ciekawy. Byliśmy razem. Tylko to się dla nas liczyło. Ale ostatnio nasza mała tradycja osłabła. Ja i Pas coraz rzadziej rozmawialiśmy o czymkolwiek, a co dopiero o takiej błahostce. On miał kosza na co dzień, ja na brak zajęć też nie narzekałam. Mijaliśmy się w korytarzu z przelotnym „Cześć” zastygłym w powietrzu i nawet nie zauważałam, jak bardzo mi to doskwiera. Ja zakładałam buty, on je zdejmował. Ja szłam spać, on wstawał. Ja kończyłam lekcje, on zaczynał trening. Obiady, które zawsze jadaliśmy we trójkę, stały się rzadkością, tym bardziej, że Bonnie pracuje na zmiany. Kiedy ja przesiadywałam z Reb, on z Quenem i Rossem. Nie przeszkadzało nam to. A przynajmniej mi nie. Każde z nas zaczęło żyć własnym życiem. W końcu przecież to musiało się stać. Pochodziliśmy z tego samego domu, ale należeliśmy do dwóch zupełnie innych światów. Nie mówiliśmy sobie o wszystkim. Nie pocieszaliśmy się i nie narzekaliśmy na innych. Staliśmy się sobie obcy. To nie bolało. Nie miało jak, nawet nie zauważone przeze mnie w zgiełku innych zdarzeń. Ale dwa słowa wystarczyły, żebym przeżyła smutek, rozczarowanie, wyparcie, ból, akceptację i radość naraz.

- I co w związku tym? - pytam z wielkim uśmiechem na twarzy. Wypełnia mnie nadzieja. Czuję, jak dostaje się do moich żył i serca, jak zajmuje się od niej każda część mojego ciała.
- Z tego, co wiem, bilety są dzisiaj o połowę tańsze - odpowiada mi wesoło Pas, rzucając w moją stronę piłkę do kosza. Jest po treningu, koszulka przylepia mu się do klatki piersiowej, pokazując efekty jego ciężkiej pracy na boisku. - Musisz się przebrać, bo tym razem mam zamiar zamówić najbardziej brudzący sos w świecie.
Patrzę na moje ubrania. Jasna, wpadająca w biel, bluza z adidasa i najlepsze, ciemnoszare dżinsy wydają mi się być aż za bardzo nie na miejscu. Czuję nieodpartą potrzebę wskoczenia w dres.
Idę do swojego pokoju. Już mam postawić stopę na schodach, ale nie mogę, nie bez odpowiedzi.
- Pas - zawracam na siebie uwagę brata. Zwykle, po prostu bym na niego spojrzała i nie musiała nic więcej robić. Po prostu wiedziałby o co mi chodzi. Ale teraz nie jestem już pewna naszej więzi porozumiewawczej. Z trudem idzie mi otworzenie ust, co okazuje się na szczęście niepotrzebną inicjatywą.
- Mam taką nadzieję, Lau.

~*~*~*~*~*~*~
Hejo, misiunie!
Co tam u moich ulubionych użytkowników bloggera?
Mam nadzieję, że rozdział wam się podobał, bo pisałam go trzy dni z rzędu i na dodatek, zaraz go sprawdzę, czego nie robię prawie nigdy. Pewnie was zdziwi to, że Lau nie powiedziała Rossowi o odwiedzinach Hope. Ale spójrzcie jeszcze na fragment, który mówi, o czym tylko Marano potrafi myśleć w towarzystwie chłopaków. No, to taki usprawiedliwienie, jakby ktoś chciał mnie zatłuc. Sorki, że nie było w czwartek, ale… Powiem prosto z mostu - nie chciało mi się. Po prostu nie miałam ochoty na pisanie, więc włączyłam film. Nie będę się zasłaniać brakiem czasu, bo nie chcę kłamać. W końcu, jestem tylko człowiekiem, nie?
Nie wiem, co mogłabym jeszcze napisać. A, no tak! Dodałam play listę z piosenkami, możecie sobie posłuchać podczas czytania. I zmieniłam aktora grającego Tuckera. Poprzedni był po prostu za bardzo hetero. A Willett jest idealny do tej roli, tyle, że dopiero niedawno go odkryłam.
Dziękuję za tak liczny odzew pod OS’em. Bardzo miło czytało mi się wasze komy :)
Do napisania,

~ Alex





niedziela, 11 października 2015

"All About Us"


All About Us - Wszystko o nas
One Shot


Imię i Nazwisko: Ross Lynch
Klasa: 1d
Temat: Największy koszmar w moim życiu
Największy koszmar, jaki mógł się przydarzyć każdemu chłopakowi to Laura Marie Marano jako sąsiadka i cicha wielbicielka. Naprawdę, ta dziewczyna była okropna. Nie mogłem zrobić nic, co nie wymagałoby delikatnego uświadamiania jej, że mnie wkurza. Bo kiedy największa laska w szkole w końcu zwróciła na mnie uwagę, ona przestała się chować ze swoimi uczuciami i najzwyczajniej w świecie zaczęła mnie podrywać. Dlatego pierwsze trzy lata podstawówki, kiedy nie byliśmy jeszcze na tyle dorośli, by mówić o jakichkolwiek poważnych relacjach, można by zaliczać do nieudanych, bo moja ukochana sąsiadeczka planowała nam już wesele. Ale prawdziwe piekło zaczęło się w czwartej klasie, kiedy przez jakiś cholerny przypadek laska spadła z drabiny prosto na mnie, skręciła kostkę, a ja ze zwykłej życzliwości zaprowadziłem ją do pielęgniarki. To właśnie ten rok, oraz dwa kolejne, spędziłem na objaśnianiu wszystkim w szkole, że nie jesteśmy parą. Annie wypięła się na mnie i zaczęła chodzić z bezmózgim piłkarzem, a Laura cały czas robiła maślane oczka. Dlatego na początku maja, kiedy przyjaciel powiedział mi, że Marano się wyprowadza, prawie skakałem pod sufit. Jej rodzice dostali jakąś trzyletnią posadę w dużej firmie, a po tym okresie mieli wrócić tu, gdzie budynek przedsiębiorstwa właśnie się budował, więc Laurusia i jej rodzinka spakowała manatki i całe gimnazjum było dla mnie okresem największej świetności. Ludzie zaczęli mnie lubić, Annie dała się zaprosić na rankę, a moje mięśnie nieco przypakowały, stając się mięśniami wybitnego footballisty. Miano najprzystojniejszego chłopca w okolicy przypadło mi, tak samo jak wielka sława i święty spokój. Dom naprzeciwko był pusty, nikt nie grał głośnej muzyki, nie kosił co tydzień trawnika ani nie robił grilla co najmniej pięć razy w miesiącu. Tak też dotychczas bardzo żywe osiedle na przedmieściach Miami zastygło, a gwara i codzienna życzliwość łączona z porannymi sąsiedzkimi pogawędkami stały się rzadkością. Każdemu brakowało rodziny Marano, która była tutaj zdecydowanie najcieplejszą rodziną. Jedyną osobą, która cieszyła się, nie widząc nikogo w domu naprzeciwko byłem ja. Ale niestety każda sielanka musi się skończyć. Moja skończyła się na początku sierpnia, w wakacje przed rozpoczęciem liceum. A przynajmniej tak myślałem, powstrzymując wymioty, kiedy srebrna toyota rav4 podjechała na podjazd sąsiadów. A z niego wyszli rodzice Laury i jej brat, jednak samej Laury niegdzie nie było widać. Nawet Pluto - ich ukochany labrador - wygramolił się z tylnego siedzenia jeszcze zanim brunetka chociażby wychyliła głowę. Mnie jakoś mało to interesowało, ale maja siostra kochała Lau jak najlepszą w świecie przyjaciółkę, a Charlie był od czterech lat obiektem jej westchnień. A jako że ja kochałem moją siostrę, zgodziłem się poszpiegować razem z nią.
   I tak, jak każdy myślał - osiedle zaczęło znów tętnić życiem, kiedy tylko wypełnił je dźwięk gumowych kółek sunących po asfalcie. Ale prawdziwe owacje powinny rozpocząć się, kiedy deskorolka przywiozła pod dom swoją właścicielkę. Mega zgrabną dziewczynę o miodowo brązowych włosach, białych trampkach, czapce z daszkiem do tyłu, w krótkich spodenkach i czarnej koszulce na ramiączkach oraz niebiańskim uśmiechu. Laura Marie Marano przestała być koszmarem z sąsiedztwa. Stała się ładną sąsiadką.
I chociaż sam niezbyt kwapiłem się do tego przyznać, zrobili to za mnie koledzy. Każdą sobotę spędzaliśmy u któregoś z nas, a tym razem padło akurat na mnie. Przyjechali do mnie około osiemnastej, kiedy rodzina Marano już dawno zniknęła w domu, ale jakieś pół godziny później, Laura wyszła na podwórko, trzymając w ręku smycz Pluto. Z białym iPhonem  w ręku i słuchawkach w uszach nawet nie zauważyła trójki chłopców, którzy dokładnie lustrowali ją zza okna sąsiedniego domu.
Moi kumple raz po raz rozprawiali o tym, jaka to się z niej zrobiła laska. Tak, wiem, że się powtarzam, a to słowo jest nieodpowiednie, ale najbardziej tu pasuje. No więc, moi koledzy gadali cały czas o tym, jak jej się nogi wydłużyły, tyłek ujędrnił, a cycki powiększyły. Mnie natomiast interesowało tylko to, jak dziewczyna zareaguje na mój widok. Stała się ładna, ale nie wiedziałem, jak stoi z charakterem, więc wolałem odpuścić. Tak też zmarnowałem cały miesiąc na uciekaniu przed dziewczyną z naprzeciwka.
Okazało się to być jednak zgubną inicjatywą, ponieważ wraz z rozpoczęciem roku ja i Laura wpadliśmy na siebie. Dosłownie. Dziewczyna nieco się zakołowała, bo błądząc wzrokiem po korytarzach wleciała na mnie i o mało nie przywróciła. I widząc jej oczy wiedziałem, że charakter też uległ zmianie. Stały się inne. Nie były już upierdliwie wesołe, ale puste i wręcz bezdenne.
Nie rozmawialiśmy długo. Zaraz mnie zawołała Annie, a Laurę stara przyjaciółka z podstawówki. Nasza konwersacja polegała na krótkim „Ale się zmieniłaś/eś. Ten czas leci tak nieubłaganie”, więc w sumie nic ciekawego. Uśmiechała się do mnie przyjaźnie, a ja czułem, jak jej uśmiech mnie obezwładnia. Zajęła się od niego każda część mojego ciała, a elektryzujące ciepło przeszło wzdłuż kręgosłupa. Zmartwiło mnie to, że chociaż jej usta się uśmiechały, oczy nie wyrażały nic. Ona się nie zmieniła, czułem to. Po prostu tęskniła za czymś, co stało się jej domem.
Chociaż trafiliśmy do jednej klasy i widywaliśmy się codziennie, wyglądając tylko na ulicę, nie rozmawialiśmy ze sobą. Ta cisza trwała do pierwszej dyskoteki w tym roku szkolnym. I kiedy, siedząc pod ścianą i obejmując Annie, zobaczyłem ją, wchodzącą do sali gimnastycznej, nie potrafiłem ukryć szoku. Wyglądała prześlicznie w czerwonej sukience przed kolano, czarnych szpilkach i wyprostowanych włosach. Ale co najważniejsze, ta pustka w jej spojrzeniu powoli zaczęła się zapełniać. Już miałem do niej podejść, kiedy jej przyjaciółka wyszła zza tłumu i wciągnęła go wprost w gęsty rój. Laura zniknęła mi z pola widzenia, ale tylko na chwilę, bo jakieś dziesięć minut później znalazła się tuż przede mną z kubkiem w ręku i uśmiechała się przyjaźnie w stronę mojej dziewczyny. Zapytała, czy może się przysiąść, ale nawet nie zauważyła, że siedzą obok Annie. Jakbym był przezroczysty. Rozmawiając tak z blondynką, Laura w końcu zwróciła na mnie uwagę. Ponowiła uśmiech i zapytała Ann, czy nie ma nic przeciwko temu, żebyśmy razem zatańczyli. Nie miała.
Rozmawialiśmy, śmialiśmy się w tańczyliśmy bardzo długo. Były to same szybkie piosenki, więc Annie nie wyglądała na zazdrosną o to, że dziewczyna kołysze się w rytm muzyki razem ze mną. Nie, bordowa zrobiła się dopiero wtedy, kiedy mój kolega, który był tej nocy DJ’em przyuważył nas i puścił Sad Song zespołu We The Kings. Nie był to wybitnie szybki kawałek, ale wystarczył, żebym był zmuszony do trzymania ją w tali. Tańcząc, nie rozmawialiśmy. Patrzyliśmy sobie głęboko w oczy i uśmiechaliśmy, co chwilę chichocząc i odwracając głowę. Ona przejęła pałeczkę jako pierwsza, pytając, jak układa się między mną, a Annie. Odpowiedziałem, że dobrze i, nawet nie myśląc, spytałem, jak mają się jej sprawy sercowe. Miała chłopaka, tam w Nowym Jorku. Miał na imię Bryan. Był o rok starszy i w tym miesiącu sprowadzał się tu, do Miami. To było coś poważnego. Niby przez całe życie jej unikałem, ale wyobrażenie faceta, tańczącego z nią tak, jak ja teraz sprawiało, że miałem ochotę walnąć pięścią w ścianę. Ten widok sprawiał, że czułem się zazdrosny.

Ja i Laura spędzaliśmy dużo czasu razem. Poznawałem ją coraz lepiej, czując, jak pustka w jej oczach ulatuje. Każde jej spojrzenie, każdy uśmiech, każde przygryzienie wargi sprawiało, że coraz bardziej zastanawiałem się nad tym, dlaczego tak bardzo jej nie lubiłem. Podobałem jej się i pokazywała to w miarę otwarcie, ale nigdy jednak nie była natarczywa. Nie rzucała głupimi tekstami, nie rozbiła z siebie idiotki i nie nosiła wyzywających ubrań, żeby tylko zdobyć moje spojrzenie. Co prawda dostawałem od niej zaproszenia do kina i po kryjomu wlepiała we mnie gały przez całą lekcję, ale nigdy się nie narzucała.  Po prostu starała się w jakiś sposób przekonać mnie do siebie, ale nigdy nie sprawiła, że musiałem używać niemiłych słów. „Poszedłbyś ze mną na bal szóstoklasisty, Ross?” zapytała kiedyś, a gdy ja zaprzeczyłem powiedziała tylko „No cóż… Może innym razem” i odeszła, zostawiając mnie samego. Zawsze była szarą myszką, uważaną za świra, ale Kidy tylko założyła nieco odważniejsze ciuchy i przestała chować się za książkami każdy w szkole próbował zaskarbić sobie jej przyjaźń. Ze mną tak nie było, ale kumple nie mogli wiedzieć, że podobało mi się  nasze wspólne spędzanie czasu. Dlatego właśnie wszedłem w ten głupi zakład. Postawiłem dziesięć dolców na to, że pocałuję ją przy swojej szafce w czwartek za cztery tygodnie.
Laura zauważyła moje dziwne zachowanie z dniem, kiedy do miasta przyjechał jej chłopak. Podwiozłem ją na lotnisko i przez całą drogę gadałem o tym, że nie jestem pewien, czy ten gość jest dla niej idealną partią. Uśmiechnęła się tylko cwaniacko i zapytała, czy jestem zazdrosny. W tym momencie zapomniałem o zakładzie i zacząłem się z niej desperacko śmiać. Zaprzeczałem ile się da, ale kiedy moje zachowanie zaczynało się robić żenujące, po prostu zamilkłem. Laura spojrzała mi w oczy i zapytała, dlaczego uważam Bryana za złą partię dla niej. Z trudem oderwałem od niej wzrok i położyłem głowę na kierownicy. Klakson zatrąbił, ale nic sobie z tego nie robiłem. Włosy przykleiły mi się do kierownicy, a powieki same opadły. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Serce waliło mi szybciej, niże sekundowa wskazówka w zegarze. Gdyby nie to, że siedziałem, pewnie upadłbym, moje nogi były jak z waty. I jeszcze to dziwne mrowienie w podbrzuszu. Ale to było nic w porównaniu z okropną i zażartą zazdrością. Za pięć minut jakiś facet przyjcie tu i pocałuje na powitanie Laurę. Ale nie tak wtedy myślałem. Jedyne, co zaprzątało mi myśli, to to, że pocałuje  m o j ą  Laurę. Przestało mnie nagle obchodzić zdanie innych. Laura Marie Marano stała się teraz obiektem  m o i c h  westchnień.

Zdając sobie sprawę z tego, co do niej czuję, stałem się sztuczny względem niej.  Zerwałem z Annie, bo zdałem sobie sprawę z tego, że nie ma to już najmniejszego sensu. Zaraz po tym, Laura przyszła do mnie, cała w skowronkach. Ja byłem rozgoryczony do najbardziej możliwego stopnia, ale szalę przepełniła nowinka dziewczyny, która mówiła o tym, że wczoraj straciła z chłopakiem dziewictwo. Wtedy byłem już na maksa wkurzony i potrafiłem już tylko krzyczeć. Pierwszy raz płakałem, nawet sam nie wiem jak, wyznając jej miłość. Powiedziałem to, a ona stanęła przede mną zdziwiona. Co mi pozostało? Pocałowałem ją, tuż przy mojej szafce, w czwartek. Cztery tygodnie po zakładzie.
Moi kumple zobaczyli to i zaczęli mi gratulować, po czym każdy dał mi dziesięć dolców. Laura patrzyła na to wszystko z niebywałym zrozumieniem. Jednak raczej nie dla mnie, ale sytuacji. Nie czekając na to, aż zacznę się tłumaczyć, odeszła.
Próbowałem się z nią skontaktować, ale jednak za każdym razem ona nie pozwalała mi na to. Nie było nawet mowy o przeproszeniu jej, więc wytłumaczenie nie wchodziło w grę już kompletnie. Tylko pytanie, co miałem jej tłumaczyć? Moje uczucia wobec niej były szczere, ale nie wyglądało na to. Ona myślała, że po prostu zabawiłem się jej kosztem. I w pewnym sensie miała rację. Nienawidziłem siebie za to, że przeze mnie poczuła się w jakikolwiek sposób zraniona. To było straszne, nie chciałem patrzeć na siebie w lustrze. Kiedy w końcu zrozumiałem, że ją kocham, ona wyślizgnęła mi się z rąk. Jak mogłem dać tak wspaniałej dziewczynie odejść? Jak mogłem pozwolić jej się znienawidzić? Nie wiem. Albo nie, jednak wiem. Zrobiłem to, bo jestem kompletnym idiotą, który nie potrafi nawet napisać suchej pracy klasowej. Trudny wybrała dla mnie temat, Pani Morino. Bardzo trudny. Bo żeby go zrealizować, musiałem się otworzyć i powiedzieć Pani, że moim największym koszmarem jest moja bezgraniczna miłość to sąsiadki, której jeszcze trzy lata temu nienawidziłem z całego serca. Zakochałem się w dziewczynie, z której wszelakie uczucia kierowane do mnie wyparowały. Gdzie jest teraz koniec, dlaczego ta historia urywa się właśnie teraz, kiedy czytelnicy powinni się dowiedzieć, co było dalej, zapewne Pani zapyta. Otóż właśnie dopisuję ciąg dalszy, Pani Morino. I liczę na happy end.

***

- Laura, zaczekaj! - wołam, biegnąć za dziewczyną. Jej biały daszek jest jedyną rzeczą skierowana w moją stronę, chociaż nieświadomie. Białe conversy odbijają się od podłogi w zadziwiającym tempie. Brunetka po prostu ucieka, starając się zniknąć w tłumie. - Laura, stój! - krzyczę dalej i przyspieszając, w końcu ją doganiam. Łapię dziewczynę za nadgarstek i kieruję w swoją stronę tak, że jest zmuszona na mnie spojrzeć.  - Laura, proszę. - Mój głos już powoli zaczyna przypominać szloch. I właśnie to sprawia, że Laura patrzy na mnie.
- O co, Ross? O co mnie prosisz? - Jej głos jest zimny i ostry jak nóż, który właśnie odcina mi głowę i powoli bierze się za kaleczenie serca.
- Porozmawiajmy - jęczę pełen skruchy. Ona przecież musi wiedzieć, że mówię prawdę, przecież musi to wiedzieć.
- O czym, Ross? O czym chcesz ze mną rozmawiać? - Powoli jej głos staje się lżejszy, a jej twarz nieco się odpręża. Ściąga brwi tak, jakby powstrzymywała płacz. Ja już to robię.
- Przepraszam cię. Za wszystko. Laura, nawet nie wiesz, jak źle mi z tym. Ja.. Tak, założyłem się z kumplami, ale to było mega głupie. Ja… Nie wiem, po to zrobiłem. Bałem się przyznać sam przed sobą do tego, że… Że… - nie mogę dalej nic powiedzieć, głos mi się łamie. Nie potrafię już dłużej powstrzymać łez, te spływają po moich policzkach. Całym moim ciałem władają teraz różne emocje. Przerażenie, strach i ulga łączą się w jedno i sprawiając, że jedno uczucie zalewa mnie całego, przywłaszcza sobie każdy skrawek mojego ciała. - Kocham cię, Laura - to ostatnie słowa, jakie daję radę powiedzieć, przygnieciony ciężarem własnej winy. Te słowa są jedynymi słowami, których jestem stuprocentowo pewien.
- Czekałam od podstawówki, aż to powiesz - szepcze Laura, a złość nagle całkowicie znika z jej twarzy. Uśmiecha się wzruszona i zarzuca ręce na moje ramiona. Kciukami wyznacza kręgi na mojej szyi, co sprawia, że rozkosz miesza się ze zmieszaniem.
- To znaczy, że…? - Nic już nie rozumiem. Ona jest na mnie zła, czy właśnie mi powiedziała, że odwzajemnia moje uczucia? Ja nic już nie wiem.
- Ross, kochałam cię od małego, kocham teraz i kochać nie przestanę. Nieodwzajemnione uczucie boli jak diabli, dlatego wyjeżdżając stąd byłam podekscytowana perspektywą zapomnienia o tobie. Ale tak się nie da. Nigdy o tobie nie zapomniałam, a słysząc o tym, że zszedłeś się z Annie, zgodziłam się na randkę z pierwszym lepszym gościem. Mimo to, zawsze cię kochałam. Kłamałam, wcale nie straciłam z Bryanem dziewictwa. Zerwał ze mną, bo nie chciałam mu go oddać. Kocham cię, Rossie Lynchu. I kochać będę. - Laura staje na palcach i przykłada swoje czoło do mojego. Jej słowa działają na mnie, jak antybiotyk. Są jak lekarstwo na wszelkie zło.  - Wybaczam ci.
Te słowa wystarczą, żebym historię  największego koszmaru w moim życiu uważał za skończoną. A co było dalej? Nie mam pojęcia. Moja opowieść pisze się codziennie.

 Poprawka:  n a s z a  opowieść pisze się codziennie.


~*~*~*~*~*~

Yolo, ziomale! (mówiła, że slang!) Co tam u was, hmm?
Jak widzicie, napisałam OS’a. Proszę o zmniejszoną ilość buczeń. Starałam się, a że wyszedł, jaki wyszedł. No cóż, mogłam się jednak trochę bardziej postarać. Tylko, że szkoda mi było tego, co już mam. No cóż, trudno. Mam jednak nadzieję, że wam się chociaż troszkę spodobał. Mam zaczęte jeszcze dwa, ale nie wiem, kiedy je skończę. OS nie jest zbyt długi, bo nie chciałam, żeby taki był. Perspektywa pracy klasowej zrodziła się w mojej głowie w połowie opowiadania, ale podoba mi się.
Rozdział, misiaczki tak gdzieś około czwartku, okej? Nie obraźcie się, ale bardzo chciałam skończyć tego OS’a.
No to… kończę ciekawostki z mojego życia :) 
Do napisania, misiaczki

~  Alex