sobota, 27 lutego 2016

16. Fuck you very, very much, cause we hate what you do!


Fuck you very, very much, cause we hate what you do! ~ Pieprz się jak najbardziej, 
bo nie podoba nam się, to co robisz!

Dla
Głupiego Kłaka Marano, która ma odwalić się od Dylana, bo jak nie to w ryj ,
Lodovicki  (kurde, możesz mnie zabić jeżeli to źle napisałam ) Swift, zabieraczki tytułu żony pana M. ,
I Zawsze Uśmiechniętej aka Medium
Dla tej ostatniej przede wszystkim, bo dzięki niej rozdział z tak dużym opóźnieniem :) Dzięki tobie wzięłam się za oglądanie TW i tak się wciągnęłam, że komputer chodził u mnie minimum dziesięć godzin dziennie :*


Powinnaś iść do psychologa.
Siedź cicho.
Albo psychiatry.
Powiedziałam, że masz się zamknąć.
Tak, zdecydowanie do psychiatry.
Rozumiesz, co to znaczy  z a m k n i j    s i ę ??
Możliwe.

  Słońce świeci naprawdę mocno. Aż dziwne, bo ogólnie, to piździ jak cholera i zaczynam żałować, że zamiast bluzy, zabrałam jakąś cienką narzutkę. No ale skąd miałam wiedzieć, rano prawie ugotowałam się pod kołdrą!
Tak więc, pogoda jest… ciekawa. Trudno ją opisać. Bo chociaż wygląda jak z pocztówki z Rio de Janeiro, to moja zmarznięta skóra uważa, że najlepiej określić ją epitetem „do dupy”. Także ten… No, naprawdę trudno ją opisać.

  Powinnam siedzieć w domu i podbierać Pascalowi popcorn, przez co oberwałabym łokciem w głowę, ale zamiast tego siedzę na ławeczce przed szkołą i wyglądam, jakbym urwała się z Arktyki. Dlaczego? Otóż dlatego, że ostatni atak tego niewdzięcznego szczura dał mi do myślenia. I to sporo. Ale najwięcej chyba słowa pana Younga. Pascal potrzebuje dawcy, a ja się na niego niestety nie nadaję. Ani ja, ani Bonnie nie wiemy, co zrobić. Ale jest ktoś, kto wie.

  Siedząc tak i starając się trzymać nogi jak najbliżej siebie, nawet nie zauważam kobiety, która stoi nade mną. Dopiero, gdy cicho odchrząkuje,  podnoszę głowę.
A tak cholernie boję się to zrobić.

Dla Pasa.
­
- Laura?
Cholera.
Do tej pory ten głos kojarzył mi się tylko z kobietą wielką jak dąb, na którą zawsze patrzyłam, jak na ideał piękna, kobiecości i mądrości. Ale w tym momencie? W tym momencie łzy cisną mi się do oczu, na myśl, że zaraz zobaczę jej twarz. Pewnie cały czas jest tak niedorzecznie doskonała. Pewnie nigdy nie przestała się równo uśmiechać. I na sto procent jej figura nadal przypomina figurę dwudziestolatki.
- Córciu? - Kobieta dotyka delikatnie mojego ramienia. Ja nadal jestem na etapie jej butów. Są to czarne szpilki z odkrytymi palcami. Paznokcie ma pomalowane na czerwono.
Jakżeby inaczej…

- Nie nazywaj mnie tak - chrypię w końcu, podnosząc głowę tak, że widzę ją całą.
I czuję się, jakby jakaś niewidzialna fala uderzyła we mnie z siłą największego huraganu na świecie.
Cholera. Miałam rację.
Moja matka  j e s t  ideałem piękna, kobiecości i mądrości.
  Włosy, nieco jaśniejsze od moich, ma upięte z boku, a pojedyncze kosmyki nie przewracają jej się przed twarzą.
Przecież tak się nie da!
Cera - jasna i nieskazitelnie czysta - wygląda jak zdjęta z jakiejś Barbie. Przynajmniej już wiemy, dlaczego Ross mnie tak nazywa.
- Dobrze, jak chcesz - odpowiada i z zawahaniem siada obok mnie. - Posiedzimy tutaj, czy wolisz iść do kawiarenki?
  Niemożliwe, żeby nie prostowała tych włosów. Moje zawsze są poskręcane i mocno pofalowane, a jej idealnie proste, jak po keratynie. Poza tym, rzęsy ma tak kurewsko długie, że nie mają prawa być naturalne. I aż dziwne, że to moja matka. Wygląda jak ponętna trzydziestolatka, choć w rzeczywistości ma już czterdziechę na karku.
- Niedaleko jest mała knajpka. Możemy tam iść.
  A ciuchy? Czy ona myśli, że jak założy ołówkową, grafitową spódnicę, kremową koszulę i granatowy żakiet to będzie wyglądać jak jakaś dojrzała sekretarka? Jeżeli tak, to się szmata nie pomyliła. Wygląda jak bizneswoman. Szlag by ją.

  Idziemy w ciszy. Żadna z nas nic nie mówi, a ja czuję jak powoli przybywa mi pewności siebie. Niech tylko posadzi ten swój wyćwiczony tyłeczek na krześle, to wygarnę wszystko, co myślę na jej temat. Głupia suka. Nie dość, że nas zostawiła, to jeszcze teraz będzie kurwa skruszoną udawała. Poza tym, wygląda jakby się urwała z brazylijskiej telenoweli! Albo raczej cholernie przerobionego filmu o superbohaterach, gdzie gra seksowną księgową. Ygh, my nie możemy być ze sobą spokrewnione. To jest fizycznie niemożliwe do cholery! Jakbym miała jej geny, to sama bym się wcisnęła w tą kieckę, którą Bonnie upchnęła gdzieś na dnie mojej szafy i do tej pory myśli, że się nie zorientowałam.  Naprawdę bym ją założyła. Nie żartuję.

  Kiedy dochodzimy do kawiarni, od razu idę do kasy. Musze sobie zamówić coś do picia. Koniecznie alkoholowego. Chyba że tu tego nie mają. Tak czy inaczej, mama dotyka mojego ramienia, a kiedy odwracam się w jej kierunku, pokazuje głową na najbliższy, dwuosobowy stolik. Później siada na jednym z krzeseł, a ja, kompletnie ją olewając, zmierzam w stronę obranego sobie wcześniej celu.
- Reb, błagam, powiedz, że macie coś z wódką - jęczę w stronę przyjaciółki, która, nie wzruszona zresztą moją obecnością, wyciera szklanki. Ruda zbiera na jakieś ‘kozackie’ buty, więc znalazła sobie pracę. Ale i tak kończy po pierwszej wpłacie.
- To kawiarnia, skarbie. Tu nie ma wódki. - Foxówna uśmiecha się znad jednej ze szklanek, w ogóle nie podejmując kontaktu wzrokowego.
- Mojito? Tequila? Jack Daniel’s? Kurde, Reb, musicie coś mieć - rzucam dziewczynie błagające spojrzenie, a ona patrzy na mnie z westchnieniem .
- Lauruś, ostatnio jak dostałaś trochę wina, to znalazłam cię śpiącą na jednej kanapie z moim bratem. Swoją drogą, nie mam pojęcia, skąd on wytrzasnął to wino, w końcu starszyzna woli szampana. - Rebecca opiera łokcie na blacie tak, że stoimy teraz twarzą w twarz. Wzdycha i łapie moją rękę. - Kochanie, co się dzieje? Ciężki dzień?
- Nawet nie wiesz, jak ciężki - mruczę, posyłając matce ukradkowe spojrzenie. Przegląda menu z poważną miną i zadaje się być tym do reszty pochłonięta. - Mama przyjechała do miasta - szepczę w końcu cicho, przymykając powieki. Nie mam zamiaru się rozkleić, ale nie chcę też wpaść w furię.
- Mama? Przecież ona z tobą mieszka, co ty opowiadasz? Nawet z nią kiedyś gadałam.
No tak. Przecież nic jej nie mówiłam o mamie. Powiedziałam o ojcu, ale o Blair nie wspomniałam nawet słowem. Jak ja mogłam o tym zapomnieć?
- Mieszkamy z ciocią. Matka od nas odeszła czternaście lat temu, więc przygarnęła nas Bonnie.- Pewnie powinnam tu teraz wcisnąć tą swoją długą i kiczowatą historię o tym, jak to najukochańsza osoba nagle stała się moim wrogiem, ale zamiast tego rzucam tylko: - To masz to mojito czy nie?
- Laura, nie mówiłaś mi o tym - warczy wyraźnie wkurzona Reb.
- Nie? Dobra, pójdę później do sklepu. Powinni mi sprzedać.
- Laura! - krzyczy zdenerwowana Rebecca, tak głośno, że aż podskakuję, czym swoją drogą przykuwa uwagę kilku ciekawskich gapiów. W tym i mojej matki.
- Rebecca, przepraszam cię. Po prostu nie lubię o niej mówić. - Spuszczam głowę, biorąc głęboki oddech. - Opowiem ci o tym… kiedyś tam.
- Kiedyś tam?
 Czy tylko mi się zdaje, czy ona zaraz zgniecie tą szklankę?
- Tak. Jak nadarzy się okazja - uśmiecham się szeroko, bo dobrze wiem, że ją wkurzam. - Poza tym, wiesz gdzie podziewa się Ross? Ostatnio słuch o nim zaginął. - Rozglądam się jeszcze raz po knajpce. Lynch nie pokazuje się od ataku Pascala. No, może nawet od wcześniej, ale wtedy nie zwracałam na to uwagi.
- Nope. - Ruda wydyma usta, trąc szkło tak szybko, że chyba zaraz na serio pęknie. - Nie mam bladego pojęcia.
 Okej, najpierw wkurza się na mnie, że nie mówię jej wszystkiego, a teraz robi to sama. Czy to normalne? Otóż nie.
- Rebecca - przeciągam jej imię, starając się zabrzmieć ostrzegawczo. Chyba mi się udało, bo dziewczyna w końcu odkłada szklankę na blat i patrzy mi w oczy.
- Podsłuchałam ostatnio rozmowę jego i Quena - zaczyna z westchnieniem. Znów łapie za ścierkę, ale tym razem wyciera nią blat.

No nieźle.
Unika mojego wzroku.
To nie może wróżyć nic dobrego.

- Słuchaj, on… Jakby ci to…
Rzucam rudej wylewne spojrzenie. Jak zaraz nie dokończy, to nie wiem, co jej zrobię.
- Lisku, nie przeginaj, okej? Wyobraź sobie, że nie tylko ty masz wąskie granice cierpliwości - mruczę i podskakując, żeby sięgnąć za drogą stronę blatu, odbieram jej ścierkę.
- Ej! - Oburzona Fox wydyma znów usta, po czym układa je w perfidnym uśmiechu. - A ty nie masz przypadkiem do obgadania matczyno-córczanej relacji?
- Dzięki - buczę niezadowolona. - Właśnie całkowicie zjebałaś mi humor.
- Zabawne, że kiedy ty go nie masz, ja mało nie pękam ze śmiechu - przesyła mi w powietrzu buziaka, a ja w odpowiedzi pokazuję jej środkowy palec.
- Opowiesz mi, o czym gadały te dwa ułomy - rzucam na odchodne i ruszam w kierunku mamy.

 
  Kiedy w końcu siadam naprzeciw niej, orientuje się, że koniec końców nic sobie nie kupiłam. Głupi, chytry, rudy lis.
- Słodko razem wyglądacie - zaczyna Blair, nie podnosząc spojrzenia karty znad menu.
Och, błagam, czy każdy dzisiaj ma zamiar unikać mojego wzroku? Czy ja, do cholery, wyglądam jak bazyliszek?!
- Sugerujesz mi homoseksualizm? - Unoszę jedną brew, przyjmując wyzwanie „kto wlepi w kogo gały pierwszy” i zabieram swoje menu.
- A to coś złego?
Chwilę musze się zastanowić nad odpowiedzią. Kurde, zagięła mnie już na wstępie.
- Homoseksualizm czy twoje pytanie?
Blair uśmiecha się pod nosem i mogłabym przyrzec, że specjalnie odsłoniła kartę, żebym to zobaczyła. Ugh, szmata.
- I to i to.
 Dobra, bo zaraz chyba nie wytrzymam i jej przywalę. Nie czaję, jak ona może przyjmować tą rozmowę z tak stoickim spokojem. A żeby ją… coś!

Barwo.
Super, tylko ciebie tu kurwa brakowało.
A co, tęsknisz jak mnie nie ma?
Wiesz co, myślę, że jednak się zapiszę do tego psychiatryka.
Zakładu psychiatrycznego, skarbie.
Mogłabyś się przymknąć.


   Rzucam menu na stolik i uporczywie wpatruję się w matkę.
- Czego chcesz, hmm? Zjawiasz się tu po czternastu latach i oczekujesz, że co? Że będziemy gadać o naszych najskrytszych sekretach? To coś ci się kurwa w głowie musiało poprzekręcać. Nie mam zamiaru z tobą gadać o niczymkolwiek poza Pascalem, rozumiesz? Albo mi powiesz, jak można mu pomóc, albo zaraz wyjdę i już nigdy więcej nie zobaczysz ani mnie, ani jego.

  Cała się, cholera, gotuję, a wrażenie, że zaraz wybuchnę jest nie do zniesienia. Naprawdę potrzebuje czegoś mocnego, bo zeświruję za chwilę! To niemożliwe, żeby jedna kobieta tak doszczętnie zniszczyła resztki mojego dobrego humoru na kolejne kilka godzin. Dni. Miesięcy. Może nawet dekad.
Czy już wspominałam, że szlag by ją trafił?

- Dobrze, Laura, pogadajmy o chorobie Pascala.
Na szczęście, bo inaczej, to bym ją chyba zaraz uderzyła.
- Ale tylko i wyłącznie w jego obecności. Co powiesz na przyszłą sobotę? W parku?
Trzymajcie mnie…


  - Zostaw, powiedziałam przecież, że nie boli! - krzyczę na Quentina, który po raz kolejny łapie mnie za rękę.
- Rozbiłaś szybę samochodu gołą ręką! Nie wspominając o tym, że to był mój samochód. - Green wyrywa zabandażowaną rękę, którą uporczywie staram się schować. Boli jak cholera, ale przecież mu tego nie powiem. - Mogę przynajmniej wiedzieć, co się stało? - pyta, gdy odchodzę parę kroków.
- Nic ważnego. - Tak, powodzenia, na pewno rozwiałam tym jego przypuszczenia o nadchodzącej tragedii.  - Po prostu… Mocno się zdenerwowałam.
Spuszczam głowę, bo boję się spojrzeć Quenowi w oczy.
- Na mamę?

Gdyby ktoś teraz chciał porównać mnie do jakiegoś zwierzęcia, z pewnością byłaby to surykatka. Chyba tylko ona tak szybo rusza łepetyną.
- Skąd ty…?
- Nie jestem tylko twoim przyjacielem, Lau - uśmiecha się do mnie pobłażliwie, podchodząc bliżej. - Pas mi powiedział.
Ta i wszystko jasne.
- Nie chcę o tym gadać - rzucam, przewracając oczami.
- Nie proszę cie, żebyś to robiła. Szczerze, to mam cię w dupie i chodzi mi tylko o to, żebyś oddała kasę za szybę.
Znów przewracam oczami. Jak on mnie czasami wkurza.
- Nienawidzę cię - mruczę, ale mimo to zmniejszam dzielącą nas odległość i wtulam się w niego, jak w wielkiego, pluszowego misia. Tak, wiem. Tandetne porównanie.
- Ja ciebie też, złotko. - Quentin uśmiecha się perliście, poczym przyciska mnie jeszcze bliżej siebie.
- Quen? - zaczynam przesłodzonym głosem.
- Hmm?
Odklejam się od niego i zakładam ręce na piersiach. Mam nadzieję, że moje spojrzenie jest choć trochę straszne, bo przydałoby się.
- Co się dzieje z Rossem?
Green wygląda, jakby ktoś spuścił z niego powietrze. Opadają mu ramiona, a mina staje się oziębła, wręcz chłodna.
- Nie gada z tobą, co?
Potakuję głową, ledwo zauważalnie, ale chłopak i tak to widzi. I nie jest ani rozczarowany, ani zawiedziony tym faktem - po prostu stara się utrzymać szczękę nieruchomo i ja doskonale wiem, dlaczego.
- Czasami wydaje mi się, że jest większym idiotą, niż to sobie wyobrażam, wiesz? - wzdycha, łapiąc moją rękę i siadając na masce uszkodzonego samochodu, kładzie ją razem za swoją na białej powłoce. - On i Inez…

 Zamiast słuchać Quena, wlepiam wzrok w coś, co jest poza nami. Nie to, że nie interesuje mnie to, co mówi. Po prostu widząc ten piękny obrazek, muszę zbierać szczękę z podłogi. Bo kto by się spodziewał, że Ross Lynch, który olewał mnie przed jakiś tydzień, a ja dostawałam szału, myśląc, że coś mu się stało, będzie się bezczelnie obściskiwał z panną Black na szkolnym parkingu?
Bo na pewno nie ja.

  Quentin odwraca głowę w tym samym kierunku, w którym skierowana jest moja.
- Najwyraźniej jest  większym idiotą niż ktokolwiek może sobie wyobrazić - mówi, poczym przyciąga mnie do siebie, a ja siadam mu na kolanach. Nie chcę patrzeć na nich, na to, jak praktycznie zaczynają grę wstępną w miejscu publicznym, więc przyciskam twarz do piersi szatyna.

To najbardziej popieprzony dzień całego mojego popieprzonego życia. 
Wiecie co?

Pieprzyć matkę.
Pieprzyć Rossa. 
Pieprzyć wszystkich wszech i wobec. 

Mam zamiar dzisiaj zalać się w trupa i nikt mi w tym nie przeszkodzi. 

  
 ~*~*~*~*~*~*~
Żyję czy nie żyję?? Jeżeli wkupiłam się w wasze łaski tym rozdziałem, to jestem cudotwórcą, bo totalnie spieprzyłam Raurę. Mówiłam, że Ross nie jest wcale taki fajny jakby wam się mogło wydawać!
I sorka za tak długą nieobecność. Naprawdę przepraszam.
Nie mam nic na usprawiedliwienie, bo nie robiłam nic, oprócz oglądania serialu, ale nawet pisząc to teraz, miałam blokadę. Więc chyba coś mi się dzieje.
Jak napisze jeszcze na LGS, to będę bogiem. Serio, nie żartuję. Dostanę skrzydeł i będę szybować nad tym małym zadupiem, nad którym mieszkam.
Słownictwo dość brutalne, ponieważ jestem wkurzona jak nie wiem co. Ale nie będę wam się niepotrzebnie zwierzać.
Powiem tylko, że coraz poważniej myślę nad tym, czy nie zrobić pary z Lau i Quena. I nie chodzi mi tu o taka tymczasową, tylko o taką pod koniec. No wiecie. Są trzy opcje, na które składa się z tysiąc mniejszych: albo laska będzie sama, albo  Rossem, albo z Quenem. Napiszcie w komach, co myślicie.
I standardowo: Gdybyście były na miejscu Lau, jakbyście zareagowały na widok Rossa i Inez ??
Bajo, skarby :*

~ Alex
PS.: Oczywiście macie standardowy gif, ale musiałam wrzucić tu też to zdjęcie ;)
PS.2.: Mam zamiar dać w tytułach cytaty ze wszystkich piosenek z playlisty, a ta pasowała tu najbardziej, więc sorry za wulgaryzmy :P