piątek, 15 maja 2015

2.You're the reason why I'm, dancing in the mirror, singing in the shower


You're the reason why I'm, dancing in the mirror, singing in the shower  Jesteś powodem dla którego tańczę przed lustrem i śpiewam pod prysznicem


Dla Sezamka/ Kłaka



- Hej, masz ten cukier? – pyta na wstępie Pascal. Tak, bo tak mu zależy na tym, żeby utuczyć mi tyłek.
Zaciskam dłonie w pięści i próbuję wyrównać oddech.
- Przechodzę na dietę – rzucam warkliwie i siadam… poprawka, rzucam się na krzesło przy stole. Patrzę na pierogi. Błeee…. Nie mam w ogóle ochoty ich jeść.
- Zjedz, nie są takie złe – pogania Bonnie. Rzucam jej wkurzone spojrzenie.
Mój talerz wygląda jak Hiroszima za czasów II wojny światowej. Nawet byłabym w stanie posądzić kucharza o występowanie promieniowania w jego daniu, tak jakoś dziwnie wibruje. Zielonkawy kolor, który niby ma przypominać beżowy, odpycha mnie od stołu na dobre i o mało nie wymiotując odchodzę.
- Wolę zrobić sobie kanapkę – oznajmuję i podchodzę do lodówki. Wyciągam na blat masło.
- Miałam nadzieję, że będzie ci smakować – cioteczka wzrusza się dogłębnie. Pewnie bym jej powiedziała parę niemiłych słów, za to, że tak cholernie się przejmuje nie swoim dzieckiem, ale coś obiecałam pewnemu osobnikowi pożerającemu… to coś.
- Po prostu trafiły nam się nieświeże. To nic, przecież następnym razem możemy zrobić sami, prawda? – uśmiecham się uroczo. Gdzieś tu była sałata, jestem tego pewna…
- Czyli tu nie chodzi o twój wieczny bunt? – raz, dwa, trzy… Kurde, jakoś w bajkach działa!
- Nie, nie chodzi o mój wieczny bunt – mówię przez zaciśnięte zęby. Jeszcze jedno słowo tej kobiety, a…
- To dobrze. Daj, ja ci zrobię – przejmuje ode mnie deseczkę do krojenia, a z szuflady wyciąga nóż. Ja, nieco oszołomiona, stoję nieruchomo, ale po chwili wzruszam tylko ramionami i idę do stołu, gdzie Pascal uracza mnie bezgłośnym „Dzięki”.

Czekam na swój kanapki przeglądając komórkę. Mam ochotę rzucić się na łóżko i już nigdy z niego nie wstawać, ale niestety nie jest mi to pisane. Zamiast tego drętwieje mi tyłek i nadal trawię wydarzenie z sąsiadem. Bezczelny, zadufany w sobie typ. Oby nie chodził do tej samej szkoły, co ja, bo jak tak, to chyba zakupię zapas żyletek. Do samoobrony, oczywiście. Próby samobójcze w moim wykonaniu zakończyły się jakieś trzy lata temu. To było zanim ja i Farfocel tak bardzo się zżyliśmy.
- Proszę – mówi jasnowłosa i stawia mi przed nosem talerz z bułkami. Nie ważne, że położyła ser, a ja wolę szynkę. Obiecałam i mam zamiar dotrzymać słowa. Jeszcze nigdy nie zawiodłam brata.
- Dzięki – mruczę i biorę w rękę górną połówkę bułki. Masło, sałata, szynka, ogórek, rzodkiewka. Wiosennie. Zero soli, pieprzu. Chusteczkowo.
- Emm… Gdzie jest sól i pieprz? – pytam rozglądając się po kuchni w poszukiwaniu przypraw.
- Nie ma. Możesz iść do sąsiadów…
- Kurwa mać! – wrzeszczę i ciskam pięścią o stół. Ciotka i Pascal patrzą na mnie jak na UFO. – No co? Naprzeciwko mieszka debil, jakich mało! – wyrzucam ręce w górę, gestykulując swoją samoobronę i opadam na krzesło, ciężko wzdychając.


Promienie słońca padają na moją twarz. Czuję na skórze to dziwaczne mrowienie i otwieram jedno oko. Od razu żałuję tej czynność, bo ta pieprzona kula światła razi mnie w to oko jak cholera. Obraz zasłaniają białe plamki, więc mrugam. Tylko dla pozbycia się plam, bo zaraz znów rzucam głowę w poduszkę i jęczę na cały pokój. Pierdzielę, nie wstaję. I nie wstaję, bo mi się najzwyczajniej w świecie nie chce. Ale sen nie przychodzi, więc biorę z szafki telefon i przymrużonymi oczami zerkam na ekran. Siódma. Miałam dziś iść z Farfoclem do centrum, kupić jakieś ciuchy na ten upał. Jemu, bo ja w każdym kraju, każdym klimacie, noszę to samo. Jęczę jeszcze raz i piszczę w poduszkę. Zaczynam kopać w powietrzu nogami i skopuję bladoróżową kołdrę na podłogę. Walę jeszcze kilka razy w puchową podusię i w końcu przekręcam się na plecy. Zaspanymi gałami wlepiam się w sufit, sama nie wiem, po co. Nie trwa to długo, do mojego pokoju wlatuje rozpromieniony Pascal.  Zerkam leniwie w jego stronę. Podbiega do mnie, jest bez koszuli, na nogach ma dresy. Jego brązowe kudły są rozczochrane. Niedawno wstał, widać to na pierwszy rzut oka. Macha mi rękami przed nosem, jak oszołom, ale ja tylko jęczę i ciskam w niego jaśkiem. Unika go i łapie mnie za nogi.
- Wstawaj, śpiochu, zakupy czekają! – ciągnie mnie po całym łóżku, aż z piskiem ląduję na podłodze. Włosy sterczą mi na wszystkie strony świata, spora ich ilość jest na mojej twarzy, więc niezgrabnie zdmuchuję kosmyki.
- Daj. Mi. Spać! – chrypię i ściągam na siebie kołdrę, biorę z podłogi jaśka i zanurzam głowę w kołdrzanej otchłani.  Brat patrzy na mnie z politowaniem.
- Typowy nocny marek – buczy i tym razem nie udaje mu się uniknąć bliskiego spotkania z moim jasieczkiem. Rzut za dwa punkty, brawo, Lau!
- Leżysz i kwiczysz, frajerze – wytykam mu język, a on mi wtóruje. Uśmiecha się przebiegle w moją stronę – O nie, nie, nieeee! – pisk wypełnia cały dom budząc zapewne ciotkę i Sąsiada-Idiotę wraz z familią.  Nie obchodzi mnie to, aktualnie bronię się ciapciem przed bratem przepełnionym rządzą łaskotek.
Stoję naprzeciwko niego z kapciem wycelowanym w jego serce, kiedy ten ni stąd, ni zowąd, jak zapaśnik sumo, sunie do mnie sto na godzinę i łapie, przerzucając sobie przez ramię. Przyczę, piszczę i wierzgam się, uderzając pięściami w jego plecy, ale on nie zwraca na mnie uwagi, tylko dalej się śmiejąc wędruje ze mną przed dom.
- Nie, błagam cię tylko nie… Aaa! – kolejny pisk i moje ręce zatrzymują się na futrynie w łazience. Pascal śmieje się jeszcze głośniej i, jakby szykował się do sprintu, napręża wszystkie mięśnie. A ja już nie mam tyle siły, żeby dalej się trzymać, więc puszczam i wracam do walenia pięściami w plery Farfocla.
- Puść mnie! Pascal, bo powieszę na drzwiach twoje nagie zdjęcia! – naprawdę staram się uzyskać poważny ton, ale mi nie wychodzi. Zamiast tego dziwnie skrzeczę.
- Nie wkurzaj ucha, dziewucha – mruczy niezrozumiale i nagle mnie puszcza.
Emmm… Okej, tyle trudu i zostawia mnie? Już? O kurwa, Pascal, nie żyjesz….

Zimna, nie, lodowata woda moczy moją piżamę, a ja dopiero teraz orientuję się, że jestem w wannie. Przeżywam szok termiczny i natychmiastowo podskakuję. Pascal się ze mnie śmieje, a ja już się wyrywam, żeby mu wyrąbać. Zimna woda zalewa mi nogi i moczy spodenki, więc próbuję szybko zakręcić korek. Woda leci z prysznica, więc jestem cała mokra, mimo, że stoję. Przeskakuję z nogi na nogę, jest mi cholernie zimno. Wręcz arktyczne warunki. Wstaję cała mokra i przechodzę na panele – jedyny ładny element niedokończonej łazienki – i wyciągam ręce w jego stronę jak jakieś zombie.
- No chyba nie… - zdąża powiedzieć, zanim rzuci się w ucieczkę. Nie ma mowy, byłam kiedyś w drużynie lekkoatletycznej.
Doganiam go z prędkością światła i obejmuję mokrymi ramionami. Moje ciało przylepia się do jego gołej klaty, a on stoi w bezruchu, próbując odgarnąć z twarzy moje mokre kudły. Heh, ma za swoje, Farfocel. Stoimy tak przez chwilę, aż on nie wyrywa mi się, majtając rękami, jak jakaś ośmiornica i wskakuje na kanapę. Szkoda mi grafitowego materiału, więc nie wchodzę na nią. Mrużę oczy i bez słowa wracam do siebie.

Moja łazienka nie jest jakaś szczególnie wielka, ale do małych też nie należy. W porównaniu do pokoju cała jest jasna. Beżowe kafelki i białe meble oraz jasnoszare panele tworzą idealnie dopasowane kolorystycznie arcydzieło. Na szafce poustawiane są już moje perfumy, ale reszta kosmetyków nadal zalega w pudle. Nad umywalką wisi wielkie lustro, a naprzeciwko niego jest kabina prysznicowa. Bardzo ładna, z małą półeczką w środku i z hydromasażem. Biały, puchowy dywanik leniwie zajmuje swoje miejsce pod wyjściem w kabiny i nie rusza się, dzięki antypoślizgowemu spodowi. Obok kabiny jest szafa. Gdy się ją otworzy, od środka jest ogromne lustro, a w środku miejsce na ręczniki i piżamy. Oraz kilka zapasowych ubrań, na wypadek, gdyby Pascala napadła głupawka. Czyli innymi słowy: śliczna łazienka.

Odkręcam gałkę w prawo i moje na moje ciało natarczywie napiera strumień wody. Z początku plecy trochę bolą od brzemienia hydromasażu, ale już po chwili mogę zrelaksować się, odpływając w zupełnie inną rzeczywistość. Moje ciało odpręża się, ja na chwilę zapominam o swoich problemach. O tym, ile jeszcze czasu będę tu siedzieć. Jak długo to jeszcze potrwa?
Zakręcam wodę i biorę ręcznik, którym starannie owijam ciało. Podchodzę do zaparowanego lusterka i ręką zgarniam trochę pary. Obraz jest rozmazany, ale przynajmniej już coś widzę, więc chwytam tylko szlafrok, który chwilę potem ląduje na moim tułowiu i biorę się za malowanie. Podchodzę flegmatycznym chodem do pudła i chwilę szperam w stercie kosmetyków. Biorę eye-liner, szaro grafitowy cień do powiek, tusz do rzęs, błyszczyk i puder. Nakładam tą betonową masę na twarz i zadowolona patrzę w lustro. Z drugiego pudła biorę prostownicę i prostuję, pofalowane od wody, włosy. W końcu i one SA już perfekcyjnie doszlifowane, a ja mogę poświęcić uwagę ubraniom. Trzecie pudło. Klękam na, o dziwo cieplusich, panelach i zaglądam do środka. Przeglądam po kolei rzeczy i wyciągam szary top oraz czarne rurki. Grzebiąc tak dalej natrafiam się na bluzę. Gruby materiał mówi mi, że nie była wykonana tu, ale lekko wątpię, zobaczywszy krój. Bejsbolówka. Damska, męska – co za różnica. Nosi się je, bo są modne. Ale ja unosząc ją w całej okazałości na wysokość oczu mam ochotę cisnąć tym szmatławcem w ścianę.

Pamiętam, pamiętam, jak obiecała. Że wróci, że będzie dobrze, że tata wyzdrowieje. Że jakoś z tego wyjdziemy. Ale ona uciekła. Stchórzyła, kiedy najbardziej jej potrzebowaliśmy. Nawaliła na całej linii, dała plamę. Pamiętam, jak stała z walizką w drzwiach. Wzięła wszystko. Nawet płatki kosmetyczne zdążyła zabrać. Pamiętam, jak stała w progu przeczesując włosy i wychodząc przed frontowych drzwi. Wszystko, zabrała wszystko. Jedyne o czym zapomniała jej przenikliwa głowa to czarno biała bejsbolóka z młodzieńczych lat. Tylko o tym zapomniała. A ja, nie chcąc przysparzać tacie sentymentów, powiedziałam, ze bluza jest moja. Miałam pięć lat. A ona skopała mi życie. Cała bajka, dzieciństwo wyparowało. Nie ma, nie wróci. Musiałam dorosnąć, zaopiekować się bratem. Ale i tak nie radziłam sobie, a do niewłaściwego towarzystwa nietrudno się wkręcić…

Ciskam bluzą w ścianę i pospiesznie wstaję. Już mam rękę na klamce, ale moje kłykcie bledną. Za mocno ściskam. Cholera, nienawidzę samej siebie. Wracam i zakładam Bejsbolówkę na plecy.

Pascal ogląda ciuchy, a ja z deskorolką pod pachą sunę za nim z oczami wlepionymi w ekran komórki. Nie mam w ogóle ochoty na zakupy, ale ja praktycznie nigdy jej nie mam. Nie-na-wi-dzę sklepów.
- Może jednak też sobie coś wybierzesz? – zagaja braciszek z nieukrywaną troska. Unoszę głowę znad komórki i uraczam go wymuszonym uśmiechem, kiwając głową.  – Bo, wiesz, taka laska, jak ty, to…
- Laska? Kurde, pasztet się odezwał – śmieję się, a on wytyka mi język.
- Ale co, nie chcesz sprawić sobie nowego ciuszka? Na przykład z Victoria’s Secrets? Hmmm… Moja laleczko? – szczerzy się do mnie niemiłosiernie, a ja tylko marszczę nos.
- Kupiłeś, co miałeś kupić? – pytam, nie chce, na prawdę nie chce mi się tu siedzieć.
- Tak, jak chcesz, to możemy iść – dzięki Bogu, już mi nogi wchodzą w tyłek! – Ale najpierw gdzieś cię zabiorę – Tak, Lucek zdecydowanie maczał w tym jednak palce.
- Nie, nie chce mi się – wyję, ale i tak daję się młodemu ciągnąc za rękę. Wychodzimy z galerii w ekspresowym tempie. Ja – ciągnięta przez brata – ze skwaszoną misą stawiam kolejne chwiejne kroki, kiedy on drepce jak jakaś żaba. Sama nie wiem, skąd to porównanie.
Stajemy za galerią, a ja wzdycham głęboko i przerzucam wzrok na widok przede mną. Rozdziawiam szeroko usta. O tak, wreszcie coś dla mnie!
- Ale przecież ty nie umiesz… - jąkam się, próbując zrozumieć, o co tu chodzi.
- Masz godzinę, potem po ciebie przychodzę i wracamy do domu – oznajmia, a ja kiwam potulnie głową. – No to pa, ja wracam do centrum – i znika za rogiem.
Spoglądam na niespodziankę. Czuję się trochę jak przedszkolak, zaskoczony widokiem placu zabaw, ale szybko to uczucie zastępuje mi adrenalina, która coraz mocniej buzuje w moich żyłach. Różnorodne rurki, belki i krawężniki, a o tego wielkie połacie betonu tworzą zachęcający do jazdy skate park.
Super – powtarzam sobie w kółko, kiedy idę przez Złotą Drogę, prowadzącą do mojego własnego raju. Tak naprawdę, to wolę motory, mam nawet własnego harleya, ale deska jest moim drugim mężem. Znam praktycznie wszystkie triki i zawsze byłam niepokonana To wspaniałe uczucie, poczuć wiatr we włosach i ta adrenalinę pulsującą w środku. To naprawdę świetna sprawa.
Uderzam w coś… kogoś… w cosiokogoś, bo sama nie jestem pewna, co to jest. Dziewczyna – brunetka – która mnie staranowała leży na betonie, a ja jestem nadal oszołomiona. Nie wiem, co jest grane, gubię się w rzeczywistości. Mrugam kilka razy i dziwne uczucie mija.
- O matko, przepraszam, nie chciałam cię staranować. Dopiero się uczę – usprawiedliwia się taran i przepraszająco marszczy brwi.
- Okej, ja też przecież kiedyś zaczynałam – staram się ją szybko wyminąć, aby nie zaczynać rozmowy, ale ona tego chyba nie zauważa.
- Rebecca Fox – wyciąga w moją stronę smukłą dłoń. Jej zielone oczy lśnią iskierkami radości.
Miałam przyjaciół. Miałam od groma przyjaciół i każdy z nich zawsze się ode mnie odwracał. Zawsze, kiedy tylko wyjeżdżała, zostawałam sama z kolejnym złamaniem serca. Wszystkie dobre chwile wyparowywały, a ja byłam siódmym nieszczęściem. Płakałam i przeżywałam każdego „przyjaciela” osobno, a potem jeszcze raz grupowo. Brakowało i brakuje mi każdego, choć kontakty zostały między nami pozacierane. Pff… One nie istnieją w ogóle. I to jest jedyna słuszna prawda. I choć wiem, czym to skutkuje za każdym razem popełniam ten sam, głupi błąd…
- Laura Marano. Miło poznać – łapię jej dłoń i przyjaźnie ją ściskam.

~*~*~*~*~*~*~
Hej!
Skończyłam, uff…. Trochę długawi, ponad dwa tysie  wyrazów. Przepraszam za błędy, ale jest za 20 pierwsza i nie kontaktuję już dokładnie. Wiem tylko, że było mi smutno, że rozdział 1 nie odniósł takiego sukcesu jak prolog, więc PROSZĘ O KOMENTOWANIE!!! I dodawanie do obserwatorów :)
Ja idę już spać, kurde, w niedzielę komunia siostry, a ja nie mogę być jak na haju. Choć z koleżankami wdychamy Rexonę xd
Dobranoc, ja jutro będę niedostępna do, kurde, 12.00,
~ Alex

czwartek, 7 maja 2015

1.Behind this soft exteros lies a warrior

  Behind this soft exteros lies a warrior

Za tą delikatną powłoką kryje się wojownik

Wpadajcie i nabijajcie jej cyferek!
Kłaku wróciła!!!!!

Siedzę na podłodze w swoim pokoju z palcami zaplecionymi w materiał miękkiej sukienki. Zimno mi w pupę, panele nie są ogrzewane, przynajmniej nie latem. Różowa, koktajlowa suknia oplata moje dłonie i spływa zimną tkaniną na gołe kolana. Patrzę na okno. Po szybie spływa kolejna kropla deszczu. Tworzy nić, tak piękną, a zarazem niedocenianą. Już dawno nauczyłam się patrzeć na takie rzeczy, widzieć ich piękno. Wiem, to dziwne. Ale prawdziwe.
- Za chwilę kolacja. Posprzątaj te ciuchy , niech nie leżą na ziemi – nawet nie zauważyłam, Kidy w drzwiach zalśniła moja ciotka. Jej falowane, anielskie włosy związane są w kucyk, a na tułowiu ma fartuch kucharski. W spodniach od piżam w kropki i fartuchu w paski każdy wyglądałby śmiesznie. Ale nie ona. W takiej kreacji wygrałaby wybory miss świata.
Unoszę sukienkę tak, żeby ona też ją widziała i rzucam rozdrażnione spojrzenie najpierw na kieckę, potem ciotkę.
- Kiedy do ciebie dotrze, że nie mam zamiaru się stroić? Dżin-sy, mówi ci to coś? – sylabuję i rzucam sukienkę prosto w jej ramiona. – Nie noszę szmatek, nie chcę zwracać na siebie niczyjej uwagi.
- Niebyt ci się to udaje, zważywszy na to, że każdy chłopiec się za tobą ogląda – wytyka mi pełna entuzjazmu. No tak, w sumie nie zawsze można zgasić dziewiętnastolatkę.
- Co na kolację? – pytam, jakby jej poprzednia wypowiedź w ogóle nie istniała.
- Odgrzałam pierogi z mięsem. Te, które ostatnio mieliśmy na obiad.
Tja, nie ma to, jak pożywny posiłek. Ale cóż, nie mam chyba innego wyjścia.

Schodzę po schodach dokładnie stopień, po stopniu i uważam, żeby nie upaść. Nie ufam schodom i nigdy nie zaufam. Nie, kiedy pięć lat temu moja noga leżała w gipsie przez to, że te musiały być oczywiście tak bardzo strome. Bo jakżeby inaczej. Zdążyłam przywyknąć, ze cały świat założył spółkę Kontra Laura Marano. Ale wspomnienie bólu i zażenowania na szkolnym korytarzu mija, kiedy moje nozdrza zostają uraczone aromatem przypieczonego mięsa. No dobra. Spalonego mięsa. Ale przecież to ja mam coś z przegrodą, Bonnie świetnie gotuje. Nie, jednak nie.
- Hej, farfoclu – rzucam w stronę Pascala pałaszującego swoją porcję pierogów z czymś, co ma przypominać mielonkę. Ale nie przypomina ani w smaku, ani w zapachu, ani chociaż w konsystencji. Podchodzę do lodówki i wyciągam z niej butelkę wody mineralnej, po czym odkręcam korek i wypijam całą zawartość jednym tchem.
- Sprzątałaś? – pyta, a ja marszczę brwi próbując zerknąć na niego znad butelki.
- Yhmm… - mruczę i już po chwili butelka ląduje w koszu. Rzut za dwa punkty. Brawo, Lau.
Rozglądam się po nowej kuchni w poszukiwaniu mojego talerza. A raczej talerza należącego do wspólnoty rodzinnej i posiadającego na swym wierzchu moje pierożki. Nawet nie wiedziałam, że jestem taka głodna.
- Na kuchence, sama se nałóż, farfoclu – brunet wytyka mi język, a ja odwdzięczam mu się tym samym. Wredna wrednota.
- Mamy cukier? – pytam rozglądając się po szafkach. Puste. Oczywiście, przecież ciotka woli smażyć niż poukładać te cholerne rzeczy na tych cholernych półkach. Cholera!
- Nie, nie ma – ninja Bonnie wyskakuje zza szafek, które tworzą przegrodę między salonem, a kuchnią. Salon, szafki na dole, na górze, kuchnia. Proste? Proste. – Ale możesz iść do sąsiadów, na pewno z chęcią ci pożyczą – czterdziestolatka uśmiecha się do mnie słodko. Nie tak, żeby zakłóć w dupę, tylko po prostu. Jak laleczka z porcelany dotknięta magiczną różdżką i ożywiona.
- Chyba jednak wolę wypić herbatę bez cukru – warczę przez zaciśnięte zęby. Ta kobieta przyprawia mnie o migrenę tym swoim udawaniem idealnej opiekunki i zastępowaniem mamusi. Nie, dziękuję, mamusię mam gdzieś. Niech mi ktoś zastąpi ojca – o, wtedy pogadamy.
- Proszę cię, Laura, idź – miałczy Pascal za moimi plecami. Czuję, jak moja barki są obstrzeliwane jego spojrzeniem błagania.
- Pascal…
- Nie, idź. Może w końcu kogoś poznasz. Mam dość, że próbujesz się odseparować od rzeczywistości – w moich oczach wzbierają się łzy, sama nie wiem do końca, dlaczego. Poniekąd cały czas żyję nadzieją, że ten mały skrzat będzie zawsze stał po mojej stronie. I czasami zapominam, ze to ja mam być po jego. – Idź.
Szpikulec nakłuty na moje serce wbija się coraz głębiej, a ja mogę tylko stać do niego plecami próbując złapać oddech. No tak. Postaraj się.
- Dobrze, dobrze, już pójdę – wyrzucam ręce w goście kapitulacji i z głową schowaną między poziomymi dłońmi wyruszam w drogę na werandę.
Jest ciepło, nie muszę zakładać kurtki. W wiecznie słonecznym Los Angeles zapada zmrok, ale temperatura i tak wynosi powyżej dwudziestu. Przyjemny wiaterek rozwiewa niesforne kosmyki, które wypadły z mojego koka i oplatają moją twarz. Wyjmuję pałkę z fryzury, która jeszcze przed chwilą wyglądała jak wyjęta z chińskiej telenoweli, i reszta włosów rozsypuje się na moich ramionach. Pocieram dłońmi ramiona, nie dlatego, ze jest mi zimno – bardziej z przyzwyczajenia. Rozglądam się po wzdłuż ulicy. Naprzeciw stoi dom. Duży, w kolorze kaszmiru. Brązowe drzwi aż się proszą o zapukanie do nich, dlatego przecinam jezdnię i wchodzę na podwórko. Basen, tuje, lampki. Mnóstwo miejsca i prześliczny ogród. Na pewno mieszka tu jakieś miłe, starsze małżeństwo, do którego będę przychodziła na herbatkę, kiedy babunia mnie zaprosi, a dziadek pokaże, jak to wyglądał za dawnych lat. Tak, jak mogliby to robić moi dziadkowie, gdyby wiedzieli o moim istnieniu. Ale oni nawet nie wiedzą, że mają dziewiętnastoletnią wnuczkę.
Podchodzę do drzwi i naciskam dzwonek. Z przyzwyczajenia, czekając, poprawiam włosy i przyodziewam się w uprzejmy uśmiech. A ten znika, kiedy moje oczy przysłania złotośniady tors. Złotośniady, m.ę.s.k.i  tors. Idealnie wyrzeźbiona klatka aż kłuje moje wrażliwe oczy, wiec przenoszę je na twarz odźwiernego. Od razu tego żałuję, kiedy moje tęczówki zderzają się z jego zielonym spojrzeniem rozdrażnienia.
- Mogę w czymś pomóc? – pyta, widocznie nieucieszony moim widokiem. Zatyka mnie. Jak nigdy mnie nie zatyka teraz stoję jak wryta i nie umiem wydobyć z ust nawet najmniejszego dźwięku. Chociażby piśnięcia. – Głucha jesteś? Spieszę się, paniusiu i nie mam czasu na użeranie się z małolatą – puf! Zły czar znika, a ja zalewam się frustracją. Małolata? Ja mu zaraz dam małolatę…
-  Chyba pomyliłam domy – uśmiecham się uroczo. Za uroczo jak na mnie – Powinniście zawiesić na drzwiach tabliczkę z napisem: Uwaga, drzwi otwiera ordynarny odźwierny. Mniej ofiar nerwicy gwarantowane – prycham z niesmakiem i zarzucając włosami odwracam się na pięcie. Już mam odejść z tego przeklętego domu, kiedy chłopak szarpie mnie, wcale nie delikatnie, za ramię.
Krew napływa mi do twarzy i powoli zaczyna buzować. Małolata i jeszcze śmie tykać? Ugh, takie dupki, to nawet na końcu świata się znajdą.
- Czekaj chwilę – woła, kiedy znów stoimy twarzą w twarz. Ma ciemne włosy. Szatyn. – Czego chciałaś? – pyta z… prześmiewczą nutą? Ogh… Ja nie mogę, co za tupet!
- Niczego. Na pewno trochę milszego przywitania – warczę i wyrywam ramię z jego uścisku. Och, naprawdę, idiota, jakich mało.
- Poczekaj! – jak Boga kocham, kiedyś nie wytrzymam i walnę mu w twarz.
- Zajebiście, jeszcze mieszkamy naprzeciw siebie.
- Tak, jak dla mnie bardzo – śmieje się. What’s the fuck?
- Do mnie mówisz? – rzucam przez ramię, kiedy jestem już na poboczu jezdni. Ten dureń ciągle idzie za mną. Ciota.
- Jak masz na imię?
- Hildegarda, a teraz się odczep.
- Wcale nie – jeszcze. raz. usłyszę. ten. szatański. śmiech. A się powieszę.
- Wcale tak, a ty leć do swojego domku załatwiać bardzo ważne sprawy – on znów próbuje złapać moje ramię, ale tym razem mu uciekam. Drugie podejście jednak wychodzi na jego korzyść, o stoję twarzą w twarz z Panem Najpierw Wyzywam Od Małolat A Potem Przylepiam Się Jak Lep Na Muchy. – Czego? – warczę. Znów go chyba rozśmieszam, bo szczerzy kły w diabolicznym rozdarciu warg.
- Chyba będę musiał pogadać z Rossem, żeby mi ciebie zostawił. Ona ma na pęczki takich złośnic, a ja tylko jedną naprzeciw. – gada sam do siebie, a ja korzystam z okazji i wyrywam mu się. Jestem już na werandzie, kiedy krzyczy: - Do zobaczenia jutro, Hildegardo. Jestem Queentin, zapamiętaj to sobie.
Queentin. Są wie opcje. Albo będę miała koszmary z udziałem tego imienia, albo nazwę tak miśka i zasztyletuję go holenderskim nożem. Hmm… Ta druga opcja wydaje się być ciekawsza.

~*~*~*~*~*~ 
Hej misie! 
Ufff... Skończyłam. Trochę krótkie, wiem, ale postaram się kolejne napisać dłuższe. No cóż, nie mam żadnych wiadomości, a spieszę się, wiec muszę Was pożegnać i życzyć kolorowych snów
~ Alex
Zostawiam was w rękach Andrewa, spoko gość :D