czwartek, 7 maja 2015

1.Behind this soft exteros lies a warrior

  Behind this soft exteros lies a warrior

Za tą delikatną powłoką kryje się wojownik

Wpadajcie i nabijajcie jej cyferek!
Kłaku wróciła!!!!!

Siedzę na podłodze w swoim pokoju z palcami zaplecionymi w materiał miękkiej sukienki. Zimno mi w pupę, panele nie są ogrzewane, przynajmniej nie latem. Różowa, koktajlowa suknia oplata moje dłonie i spływa zimną tkaniną na gołe kolana. Patrzę na okno. Po szybie spływa kolejna kropla deszczu. Tworzy nić, tak piękną, a zarazem niedocenianą. Już dawno nauczyłam się patrzeć na takie rzeczy, widzieć ich piękno. Wiem, to dziwne. Ale prawdziwe.
- Za chwilę kolacja. Posprzątaj te ciuchy , niech nie leżą na ziemi – nawet nie zauważyłam, Kidy w drzwiach zalśniła moja ciotka. Jej falowane, anielskie włosy związane są w kucyk, a na tułowiu ma fartuch kucharski. W spodniach od piżam w kropki i fartuchu w paski każdy wyglądałby śmiesznie. Ale nie ona. W takiej kreacji wygrałaby wybory miss świata.
Unoszę sukienkę tak, żeby ona też ją widziała i rzucam rozdrażnione spojrzenie najpierw na kieckę, potem ciotkę.
- Kiedy do ciebie dotrze, że nie mam zamiaru się stroić? Dżin-sy, mówi ci to coś? – sylabuję i rzucam sukienkę prosto w jej ramiona. – Nie noszę szmatek, nie chcę zwracać na siebie niczyjej uwagi.
- Niebyt ci się to udaje, zważywszy na to, że każdy chłopiec się za tobą ogląda – wytyka mi pełna entuzjazmu. No tak, w sumie nie zawsze można zgasić dziewiętnastolatkę.
- Co na kolację? – pytam, jakby jej poprzednia wypowiedź w ogóle nie istniała.
- Odgrzałam pierogi z mięsem. Te, które ostatnio mieliśmy na obiad.
Tja, nie ma to, jak pożywny posiłek. Ale cóż, nie mam chyba innego wyjścia.

Schodzę po schodach dokładnie stopień, po stopniu i uważam, żeby nie upaść. Nie ufam schodom i nigdy nie zaufam. Nie, kiedy pięć lat temu moja noga leżała w gipsie przez to, że te musiały być oczywiście tak bardzo strome. Bo jakżeby inaczej. Zdążyłam przywyknąć, ze cały świat założył spółkę Kontra Laura Marano. Ale wspomnienie bólu i zażenowania na szkolnym korytarzu mija, kiedy moje nozdrza zostają uraczone aromatem przypieczonego mięsa. No dobra. Spalonego mięsa. Ale przecież to ja mam coś z przegrodą, Bonnie świetnie gotuje. Nie, jednak nie.
- Hej, farfoclu – rzucam w stronę Pascala pałaszującego swoją porcję pierogów z czymś, co ma przypominać mielonkę. Ale nie przypomina ani w smaku, ani w zapachu, ani chociaż w konsystencji. Podchodzę do lodówki i wyciągam z niej butelkę wody mineralnej, po czym odkręcam korek i wypijam całą zawartość jednym tchem.
- Sprzątałaś? – pyta, a ja marszczę brwi próbując zerknąć na niego znad butelki.
- Yhmm… - mruczę i już po chwili butelka ląduje w koszu. Rzut za dwa punkty. Brawo, Lau.
Rozglądam się po nowej kuchni w poszukiwaniu mojego talerza. A raczej talerza należącego do wspólnoty rodzinnej i posiadającego na swym wierzchu moje pierożki. Nawet nie wiedziałam, że jestem taka głodna.
- Na kuchence, sama se nałóż, farfoclu – brunet wytyka mi język, a ja odwdzięczam mu się tym samym. Wredna wrednota.
- Mamy cukier? – pytam rozglądając się po szafkach. Puste. Oczywiście, przecież ciotka woli smażyć niż poukładać te cholerne rzeczy na tych cholernych półkach. Cholera!
- Nie, nie ma – ninja Bonnie wyskakuje zza szafek, które tworzą przegrodę między salonem, a kuchnią. Salon, szafki na dole, na górze, kuchnia. Proste? Proste. – Ale możesz iść do sąsiadów, na pewno z chęcią ci pożyczą – czterdziestolatka uśmiecha się do mnie słodko. Nie tak, żeby zakłóć w dupę, tylko po prostu. Jak laleczka z porcelany dotknięta magiczną różdżką i ożywiona.
- Chyba jednak wolę wypić herbatę bez cukru – warczę przez zaciśnięte zęby. Ta kobieta przyprawia mnie o migrenę tym swoim udawaniem idealnej opiekunki i zastępowaniem mamusi. Nie, dziękuję, mamusię mam gdzieś. Niech mi ktoś zastąpi ojca – o, wtedy pogadamy.
- Proszę cię, Laura, idź – miałczy Pascal za moimi plecami. Czuję, jak moja barki są obstrzeliwane jego spojrzeniem błagania.
- Pascal…
- Nie, idź. Może w końcu kogoś poznasz. Mam dość, że próbujesz się odseparować od rzeczywistości – w moich oczach wzbierają się łzy, sama nie wiem do końca, dlaczego. Poniekąd cały czas żyję nadzieją, że ten mały skrzat będzie zawsze stał po mojej stronie. I czasami zapominam, ze to ja mam być po jego. – Idź.
Szpikulec nakłuty na moje serce wbija się coraz głębiej, a ja mogę tylko stać do niego plecami próbując złapać oddech. No tak. Postaraj się.
- Dobrze, dobrze, już pójdę – wyrzucam ręce w goście kapitulacji i z głową schowaną między poziomymi dłońmi wyruszam w drogę na werandę.
Jest ciepło, nie muszę zakładać kurtki. W wiecznie słonecznym Los Angeles zapada zmrok, ale temperatura i tak wynosi powyżej dwudziestu. Przyjemny wiaterek rozwiewa niesforne kosmyki, które wypadły z mojego koka i oplatają moją twarz. Wyjmuję pałkę z fryzury, która jeszcze przed chwilą wyglądała jak wyjęta z chińskiej telenoweli, i reszta włosów rozsypuje się na moich ramionach. Pocieram dłońmi ramiona, nie dlatego, ze jest mi zimno – bardziej z przyzwyczajenia. Rozglądam się po wzdłuż ulicy. Naprzeciw stoi dom. Duży, w kolorze kaszmiru. Brązowe drzwi aż się proszą o zapukanie do nich, dlatego przecinam jezdnię i wchodzę na podwórko. Basen, tuje, lampki. Mnóstwo miejsca i prześliczny ogród. Na pewno mieszka tu jakieś miłe, starsze małżeństwo, do którego będę przychodziła na herbatkę, kiedy babunia mnie zaprosi, a dziadek pokaże, jak to wyglądał za dawnych lat. Tak, jak mogliby to robić moi dziadkowie, gdyby wiedzieli o moim istnieniu. Ale oni nawet nie wiedzą, że mają dziewiętnastoletnią wnuczkę.
Podchodzę do drzwi i naciskam dzwonek. Z przyzwyczajenia, czekając, poprawiam włosy i przyodziewam się w uprzejmy uśmiech. A ten znika, kiedy moje oczy przysłania złotośniady tors. Złotośniady, m.ę.s.k.i  tors. Idealnie wyrzeźbiona klatka aż kłuje moje wrażliwe oczy, wiec przenoszę je na twarz odźwiernego. Od razu tego żałuję, kiedy moje tęczówki zderzają się z jego zielonym spojrzeniem rozdrażnienia.
- Mogę w czymś pomóc? – pyta, widocznie nieucieszony moim widokiem. Zatyka mnie. Jak nigdy mnie nie zatyka teraz stoję jak wryta i nie umiem wydobyć z ust nawet najmniejszego dźwięku. Chociażby piśnięcia. – Głucha jesteś? Spieszę się, paniusiu i nie mam czasu na użeranie się z małolatą – puf! Zły czar znika, a ja zalewam się frustracją. Małolata? Ja mu zaraz dam małolatę…
-  Chyba pomyliłam domy – uśmiecham się uroczo. Za uroczo jak na mnie – Powinniście zawiesić na drzwiach tabliczkę z napisem: Uwaga, drzwi otwiera ordynarny odźwierny. Mniej ofiar nerwicy gwarantowane – prycham z niesmakiem i zarzucając włosami odwracam się na pięcie. Już mam odejść z tego przeklętego domu, kiedy chłopak szarpie mnie, wcale nie delikatnie, za ramię.
Krew napływa mi do twarzy i powoli zaczyna buzować. Małolata i jeszcze śmie tykać? Ugh, takie dupki, to nawet na końcu świata się znajdą.
- Czekaj chwilę – woła, kiedy znów stoimy twarzą w twarz. Ma ciemne włosy. Szatyn. – Czego chciałaś? – pyta z… prześmiewczą nutą? Ogh… Ja nie mogę, co za tupet!
- Niczego. Na pewno trochę milszego przywitania – warczę i wyrywam ramię z jego uścisku. Och, naprawdę, idiota, jakich mało.
- Poczekaj! – jak Boga kocham, kiedyś nie wytrzymam i walnę mu w twarz.
- Zajebiście, jeszcze mieszkamy naprzeciw siebie.
- Tak, jak dla mnie bardzo – śmieje się. What’s the fuck?
- Do mnie mówisz? – rzucam przez ramię, kiedy jestem już na poboczu jezdni. Ten dureń ciągle idzie za mną. Ciota.
- Jak masz na imię?
- Hildegarda, a teraz się odczep.
- Wcale nie – jeszcze. raz. usłyszę. ten. szatański. śmiech. A się powieszę.
- Wcale tak, a ty leć do swojego domku załatwiać bardzo ważne sprawy – on znów próbuje złapać moje ramię, ale tym razem mu uciekam. Drugie podejście jednak wychodzi na jego korzyść, o stoję twarzą w twarz z Panem Najpierw Wyzywam Od Małolat A Potem Przylepiam Się Jak Lep Na Muchy. – Czego? – warczę. Znów go chyba rozśmieszam, bo szczerzy kły w diabolicznym rozdarciu warg.
- Chyba będę musiał pogadać z Rossem, żeby mi ciebie zostawił. Ona ma na pęczki takich złośnic, a ja tylko jedną naprzeciw. – gada sam do siebie, a ja korzystam z okazji i wyrywam mu się. Jestem już na werandzie, kiedy krzyczy: - Do zobaczenia jutro, Hildegardo. Jestem Queentin, zapamiętaj to sobie.
Queentin. Są wie opcje. Albo będę miała koszmary z udziałem tego imienia, albo nazwę tak miśka i zasztyletuję go holenderskim nożem. Hmm… Ta druga opcja wydaje się być ciekawsza.

~*~*~*~*~*~ 
Hej misie! 
Ufff... Skończyłam. Trochę krótkie, wiem, ale postaram się kolejne napisać dłuższe. No cóż, nie mam żadnych wiadomości, a spieszę się, wiec muszę Was pożegnać i życzyć kolorowych snów
~ Alex
Zostawiam was w rękach Andrewa, spoko gość :D


6 komentarzy:

  1. Jesus, genialne! Przecież to genialne! Cała koncepcja, ogólnie tak strasznie przyjemnie się to czyta. Kuźwa! Ja też chce talent! To nie, mnie dali głupotę -.- Ugh. No ale nic, pozdrawiam i czekam na następny!

    OdpowiedzUsuń
  2. Hahahaha <3
    To jest zajebiste :)
    Weny życzę i pozdrawiam ;*

    OdpowiedzUsuń
  3. Cudowny rozdział!!!
    Piszesz bardzo ciekawie i masz wielki talent.
    Czekam na next oraz na spotkanie Raury. :*

    OdpowiedzUsuń
  4. Już mnie ten Queentin wkurza, a (jak mi się wydaje) będzie jakimś frendem Rossa. Ogółem ten Pascal wydaje się spoko, a Lau już ubóstwiam <3

    OdpowiedzUsuń

Każdy komentarz to ogromna motywacja :)