sobota, 23 stycznia 2016

15. And I think to myself, What a wonderful world!

And I think to myself, what a wonderful world! ~ I myślę sobie, co za wspaniały świat!


Dla Chelsy Nowi i mojego ukochanego Pasika :*
PS.: Serdecznie zapraszam na bloga tej dwójki ;)

  Siadam na plastikowym krzesełku, ale zaraz znów z niego wstaję. Białe ściany są nieznośne, tak samo jak szare linoleum na podłodze. Poczekalnia jest bardzo mała, znajduje się w niej jedno okno i korytarzyk prowadzący na oddział. Rysunki pacjentów wiszące na ścianach są chyba jedyną ciepłą rzeczą w tym pomieszczeniu.  Bo ogólnie, to od patrzenia na szklane drzwi oddziału, robi mi się nie dobrze. Za nimi właśnie badają mojego brata, sprawiając, że jego życie nieznacznie się wydłuży.
Tak bardzo się o niego boję.
Wiem, że w danej sytuacji jestem bezsilna, ale i tak staram się znaleźć coś, w czym mogłabym mu pomóc.
Najpierw popraw makijaż, bo jak lekarz cię zobaczył, to aż się wzdrygnął.
No tak, racja. Ale nie mam teraz siły na zadbanie o swój wygląd. Ledwo co tu dojechałam. BM-ka Bonnie dorobiła się dwóch nowych rys, a ja pewnie dostanę po głowie za prowadzenie w takim stanie. Ale lekarze nie pozwolili mi jechać karetką, więc co miałam zrobić? Sama nie wiem, kiedy znalazłam się pod szpitalem. Jedyne, co pamiętam to jakaś głupia piosenka, która leciała w radiu. Nie kojarzę nawet jej słow. Gdy tylko zobaczyłam, jak Pas… jak go zabierają, zrobiło mi się niedobrze, więc szybko pobiegłam do łazienki, żeby zwymiotować. Tak, nie da się być bardziej żałosnym; rzygałam i ryczałam jednocześnie. Choć to i tak nie jest w tym momencie ważne.
  Szklane drzwi się otwierają, a moje serce przyspiesza. Nie mogę ruszać nogami, jedyne, co mi pozostaje, to patrzeć na lekarza z nadzieją, że powie coś dobrego.

Mężczyzna w białym fartuchu, który nie jest nawet zapięty uśmiecha się do mnie zmęczony. Ma flanelową koszulę w kratę i proste dżinsy, a kilkudniowy zarost i znużone oczy świadczą o tym, że musiał się porządnie napracować. To jest lekarz - człowiek, który bierze po kilka zmian, żeby nie zostawiać pacjenta samego. Elisabeth Braun, lekarz prowadzący chorobę Pascala, jest taka sama. Wiele razy zostawała w szpitalu nawet kilka dni pod rząd, żeby być przy nim w razie wypadku. A człowiek stojący przede mną, to jej brat. Dlatego wiem, że mogę mu powierzyć brata.

- Co z nim? - pytam zachrypniętym głosem, który zdecydowanie zbyt szybko mi się łamie.
Doktor Young ponawia uśmiech, ale teraz w jego oczach dostrzegam iskierki radości.
Kamień spada mi z serca.
- Poleży w szpitalu dzień, może dwa - mówi ze spokojem, chowając ręce do kieszeni fartucha. - Później może wrócić do domu - dodaje, poczym sinieniem głowy pokazuje, żebym usiadła.
Odwracam głowę, żeby namierzyć krzesełko. Kiedy siadam, on robi to samo, tyle, że naprzeciw mnie.
- Do domu, Laura.
Na początku nie rozumiem, co to ma oznaczać. Ja mam iść do domu? Ale w końcu dociera do mnie, o co mu chodzi.
- Tak, jasne. Nigdzie nie poleci, już moja w tym głowa - uśmiecham się, jednak to nie jest uśmiech radości.
Nie polecimy do Francji… Nie zobaczymy dziadków…
Biorę głęboki wdech i opieram głowę o ścianę. Przymykając oczy, wsłuchuję się w ciszę, jaka między nami panuje. Tak, zdecydowanie mi ona przeszkadza.
- Laura, on już tak dłużej nie da rady - mówi w końcu lekarz.
Nie otwieram oczu. Nie chcę się pobeczeć, więc po prostu zaciskam powieki mocniej.
- Musicie szybko znaleźć dawcę - dodaje po chwili, w tym samym momencie, w którym słona łza spływa mi po policzku.
- Co jest ze mną nie tak? - szepczę.
Jestem bezsilna. Nie mam w ogóle prawa żyć. Gdyby to wszystko potoczyło się tylko inaczej… Kurewsko żałuję tego, co go przeze mnie spotkało. Chyba nie da się być gorszą siostrą.
- To nie twoja wina.
Coś nie wierzę.

 Tym razem, czuję złość. To, co mówi to nieprawda. To wszystko to jest tylko i wyłącznie moja wina. Gdybym tylko była trochę mądrzejsza. Gdybym tylko choć raz pomyślała, zamiast od razu robić. Co we mnie do cholery, wtedy wstąpiło??
- A czyja? - Podnoszę głowę i wbijam w lekarza ostre spojrzenie. - Czy gdybym nie była naćpana, szpik by się nadawał? - syczę.
Dopiero teraz uświadamiam sobie, że ręce zacisnęłam w pięści. W środku cała się gotuję i mogę przysiąc, że jestem cała czerwona.
- Tego nie wiem - odpowiada zawiedzionym głosem.
Musisz nieco spuścić, mała.
Ten jeden raz masz rację, wredna suko.
Ej, co tak ostro?
A kto mnie, kurwa, namówił na ćpanie?
A kto się zgodził na ćpanie?

- Przepraszam - mówię, ale głowę znów mam opartą o ścianę. - Nie powinnam…
- Nie szkodzi - przerywa mi doktor Young i uśmiecha się pobłażliwie. - Za jakieś pół godziny będziesz mogła do niego wejść - dodaje, po czym znika za szklanymi drzwiami.
I zostawia mnie samą.


   - Laura?!
Czyjś pisk wybudza mnie ze snu i sprawia, że podskakuję na krzesełku. Otwierając szybko oczy, rejestruję obecność Quentina.
Emm… Co tu się… Dobra, już pamiętam.
- Laura, wszystko w porządku?! - piszczy Quen, kucający przede mną i ściskający mocno moje kolana.
- Tak, niedługo będzie można do niego wchodzić - odpowiadam, leniwie wskazując głową na drzwi.
- To super, ale ja pytałem o ciebie.
  Uśmiech Greena sprawia, że czuję się głupio. Wlazł tutaj, jak spałam na krzesełku dla dzieci. Ludzie, u których wszystko dobrze raczej nie śpią na krzesełkach dla dzieci.
- U mnie też w porządku - uśmiecham się i ze zmęczeniem przymykam oczy. - Która godzina?
- Po dziewiątej - odpowiada po chwili, a ja szybko otwieram oczy.
- Coo ? - Otwieram buzię, żeby coś  dodać, ale zamiast tego znów patrzę na drzwi. Znam je już praktycznie na pamięć, a mimo to nie mogę przestać się na nie lampić.
- Nie martw się, lekarz powiedział, że ciebie godziny odwiedzin nie obowiązują. - Quentin znów ponawia swój uśmiech, tyle że tym razem dodaje mi on cholernie dużo siły.
Kładę rękę na jego ręce i ściskam ją mocno.
- Dziękuję, że przyszedłeś - szepczę, po czym wtulam się w jego ramię. - Naprawdę bardzo to doceniam.
Szatyn nie odpowiada, tylko przyciska mnie do siebie mocniej. Mogłabym tak siedzieć całą wieczność. Nie ważne, że zdrętwiały mi kolana, a plecy poważnie bolą - uścisk przyjaciela to wszystko, czego mi teraz potrzeba. Dotyk Quentina jest tak kojący, że na chwilę zapominam, że obok leży mój ciężko chory brat, a ciotka pewnie odchodzi przy nim od zmysłów. Ciepło, które od niego bije uspokaja mnie do tego stopnia, że przestaje się trząść i płakać.
- Pas pewnie już śpi, ale możemy się przywitać z twoją mamą - mówi po chwili Quentin.
Kiwam głową na tak, ale pewnie i tak tego nie widzi. Odklejam się od niego i skinieniem głowy wskazuję na te przeklęte drzwi.
- Później zabierzesz się ze mną. Nie pozwolę ci prowadzić. - Łapie mnie za rękę i całuje w czubek głowy.


   Otwieram oczy, bo Quentin wyłączył silnik. W samochodzie panuje nieprzyjemna cisza, jak na złość ostatnia piosenka ze składanki szatyna właśnie się skończyła. Odnajduję po ciemku rękę Greena, która ściska kierownicę.
- Mogę dzisiaj spać u ciebie? - pytam w końcu.
Nie widzę praktycznie nic. Jest grubo po dwunastej, a my podjechaliśmy właśnie pod mój dom. Jednak nie chcę do niego wchodzić. Nie, dopóki Pascal do niego nie wejdzie.
- Opowiesz mi wszystko, co dotyczy Pasa? - Oczy Quentina są skierowane wprost na mnie. Są tak jasne, że wydają się aż świecić. Ale przecie on ma ciemne tęczówki.
- Nie wiem. Może…
Biorąc głęboki wdech odwracam głowę w stronę szyby, ale moja ręka nadal trzyma jego rękę.
- Ale wiesz, że nie ma Reb, prawda?
Tak, wiem. Wyjechała z rodzicami na weekend do babci, ale Quentin został. Dlatego nie mogła przyjechać razem z nim.
- Pytałam, czy mogę spać u ciebie, nie u niej - warczę, tym samym powodując chichot szatyna.
- W takim razie okej - odpowiada z uśmiechem w głosie i nachyla się nade mną, żeby otworzyć mi drzwi. - Idź już, ja jeszcze zaparkuję.
- Dobra, jak chcesz - mruczę i wywracam oczami.
Jasne, najlepiej kazać mi iść samej w nocy. Bo co to, w końcu tylko druga strona ulicy, nieprawdaż??
Dałabyś sobie dzisiaj spokój z sarkazmem.
Ty mi lepiej nie mów, co mam robić.

 Docinka o Reb znacznie zepsuła tą miła atmosferę. Mógł kretyn nic nie mówić.
- Hej, zaczekaj! - krzyczy Quentin, biegnąc w moją stronę.
Stoję pod garażem, ale kiedy widzę, że Green już wysiadł z samochodu, zaczynam iść w stronę domu.
Kurwa, będzie mi idiota najpierw o Reb gadał, a teraz zacznie rozkazywać. Niedoczekanie.
Przyspieszam, specjalnie, żeby zrobić mu na złość.
- Ej, Laura! - Quen ponawia krzyki, więc się zatrzymuję. Nie odwracam się, po prostu staję w miejscu i ruszam dopiero, kiedy chłopak jest obok mnie. - Obraziłaś się?
Nie, kurna, tak po prostu cię ignoruję, bez powodu.
- Nie - burczę i znów przyspieszam.
- Lau, o co ci chodzi?
Czego się, frajerze, śmiejesz?!
- O nic mi nie chodzi.
Quentin przestaje iść i zaczyna się śmiać. Znów.
- Co do…?!
Nie dane mi jest dokończyć, bo Quen wtrąca swoje trzy grosze.
- Chodzi o Reb, prawda? - Śmieje się jeszcze głośniej, a ja mam ochotę go czymś walnąć.
- No comment - mruczę, bardziej do siebie, niż do niego i po raz kolejny wrzucam gaz.
Kiedy stoję już pod drzwiami, Quen mnie dogania i szarmanckim gestem zaprasza do środka.
- Jaki dżentelmen, proszę, proszę - prycham z kpiną i rzucam się na kanapę w salonie.
- Chcesz coś do picia? - pyta, ignorując moją uwagę.
W domu jest cicho, jedyne, co słychać to dźwięk zapalanego światła i brzdęk kluczy kładzionych na wyspie.
- Zależy, co masz - mówię głosem rozleniwionego kota i kładę nogi na ławie. Potem chwytam w dłoń pilota od wieży włączam on.
W domu unoszą się pierwsze melodie Wonderful World.
- Mmmm… Kocham Armstronga… - mruczę do siebie i zamykając oczy, kiwam głową w rytm muzyki.
- Zależy, o co pytasz - uśmiecha się Quentin, a już po chwili słyszę brzdęk kieliszków, które wyjmuje z jednej z wiszących szafek. O ile dobrze pamiętam, to z tej nad zlewem.
- Winem najszybciej się upijam, drogi przyjacielu.

Czekam na jakąś ripostę z jego strony, która swoją drogą pewnie byłaby cholernie sprośna,  ale po jakiś dwudziestu sekundach nie liczę już na to, że ją usłyszę. Piosenka leci dalej, a szatyn cicho ją pośpiewuje. Ma ładny głos.
Patrzę więc przez ramię, żeby zobaczyć, co robi Quen.
Nalewa wino do kieliszków i uśmiecha się przy tym jak głupi do serca.
- Czego się tak szczerzysz? - stękam, bo pozycja, w jakiej się znajduję nie jest zbyt luksusowa. Mianowicie, mało co się nie duszę, starając się na niego spojrzeć.
- Po raz pierwszy nazwałaś mnie swoim przyjacielem - mówi z nieukrywaną radością, dumą i uśmiechem.  Podchodzi do mnie ze swoim kieliszkiem w jednej i moim w drugiej ręce, po czym oddaje mi ten mój.
- Nie przyzwyczajaj się - uśmiecham się zawadiacko i podkulam nogi, żeby mógł usiąść obok mnie.
- Nie mam zamiaru. Nie wyglądasz na kogoś, kto sypie słodkimi słówkami na prawo i lewo. - Szatyn upija łyk napoju, a ja idę w jego ślady. Nie chcę jednak od razu wypić wszystkiego, więc odstawiam alkohol na ławę.
- To dobrze - uśmiecham się słodko.
Cholera, tak słodko, że aż mrużę oczy. I policzki też. Kurwa, dołeczki??
Znów piosenka musi lecieć sama, bez udziału naszej pogawędki. Nie przeszkadza mi to. Nawet dobrze, ze nie gadamy na jakieś bezsensowne tematy. Podoba mi się to. Milczenie z Quentinem jest naprawdę świetną rzeczą. A kiedy jego ręka odnajduje moją kostkę, uśmiech znów wkracza na moją twarz. Mam zamknięte oczy i wczuwam się w piosenkę. Musi być włączone powtarzanie, bo leci bez przerwy od dobrych pięciu minut.
- Lubię cię, Laura - wypala nagle Quentin, czym nie wzbudza we mnie jednak zdziwienia, zaskoczenia czy niepokoju. Nie, kurde, robi coś gorszego. Przez niego uśmiecham się najszczerzej w całym swoim życiu. Najszczerzej, najszerzej i najradośniej w całym swoim popieprzonym życiu. Nawet nucenie piosenki z Rossem tak bardzo mi się nie podobało, jak głupie „Lubię cię” Quena.
- Ja ciebie też, kretynie - odpowiadam cicho, a kiedy słyszę jego dyskretny śmiech, otwieram jedno oko. - Udało ci się mnie upić jednym łykiem.
- Najwyraźniej rzeczywiście bardzo szybko się upijasz - szczerzy się i podaje mi kieliszek.
- Palant - chichoczę, ale odbieram go od niego.
- Możliwe.
A jego uśmiech, zniekształcony przez szklaną powłokę, zapamiętam chyba do końca życia.


~*~*~*~*~*~*~*~*~
Witam, witam i pozdrawiam :)
Mamy tu jakiś fanów Quena??
Aha i od razu mówię, że ostatnia linijka nie jest związana z czymś, co ma nadejść w następnym rozdziale. Po prostu, tak jej to jakoś utkwiło w pamięci.
Rozdziała powstał pod wpływem ponagleń niejakiego Pasikonika, więc wszelkie zażalenia proszę kierować do niego.
Ogólnie, chciałam coś jeszcze tu napisać, ale to by zepsuło ten śliczny nastrój. No, zaraz lecę zmieniać tytuł po mi nie pasuje.
Wiec, pozdrawiam państwa jeszcze raz i żegnam, bo idę się myci i kompaci i szorowaci.
Do napisania, skarbki!
~ Alex
I pytanko: Co myślicie o Chrisie? Jak sądzicie, czemu Laurze wydaje się, że go zna?



wtorek, 5 stycznia 2016

14. Come on, skinny love what happened here?

Come on, skinny love what happened here ? ~ No dalej, resztko miłości, co się stało?

Dla wszystkich anonimków :)

- O! - piszczy podekscytowana ruda. Chyba… Cindy? Dobrze zapamiętałam? - A ciebie jeszcze nie znam - uśmiecha się do mnie ciepło i podaje rękę. Nie wiem, czy robi to świadomie, czy nieświadomie, ale automatycznie wypina jej się tyłek.
- Laura - odwzajemniam gest, patrząc na nią przyjaźnie. Wydaje się być spoko.
- Cindy. - Ruda bada wzrokiem moją twarz, przez co nieco się peszę. - Miło poznać człowieka renesansu - dodaje.
Coo?
- Czytałam twój artykuł i widziałam występ. Nieźle się ruszasz - puszcza mi oczko, a ja czuję, jak się rumienię.
Nie wiedziałam, że można gdzieś zobaczyć filmik z któregoś z moich występów. Zwykle były to po prostu szkolne imprezy, na których śpiewałam razem z jakimś szkolnym zespołem, albo z kolegą, który posiadał gitarę. Od czasu do czasu zdarzało mi się zatańczyć na jakimś konkursie, czy ponucić na miejscowej gali, ale te imprezy od zawsze były tak bardzo kameralne, że wiedzieli o nich tylko miejscowi. A artykuł? Przecież był zamieszczony w szkolnej gazetce. Skąd ona go niby wzięła?
-  Musiałam cię sprawdzić. Szczególnie po tym, co odwaliłaś na rozpoczęciu - mówi, jakby wiedziała, że potrzebuję wyjaśnienia. Co jeszcze dziwniejsze, słowo „odwaliłaś” w jej ustach, brzmi jak najlepsze pochlebstwo, jakie jeszcze kiedykolwiek usłyszę.
- No tak! - wtrąca Inez i wpycha się przed Cindy, z czego ta nie jest zadowolona. - Dzięki za to wtedy. Chociaż nie sądziłam, że po czymś takim ten kretyn cię do siebie przekona - prycha, znów stając się szkolną wersją Inez. Tą pustą laleczką, za jaką każdy ją ma.
- Mam swoje sposoby - burczy Ross.
Odwracam się w jego stronę. Nie zwraca nawet uwagi na dziewczyny stojące przed nim.
- Nie mówisz za dużo, nie? - Cindy wytrąca mnie z zamyślenia, a ja zamiast odpowiedzieć, uśmiecham się tylko najsłodziej jak potrafię. - Chyba się zakumulujemy - mówi, mrużąc oczy, a kącik jej ust unosi się wraz z brwią.
Znów nic nie robię, oprócz uśmiechania się.
Te laski mnie przerażają.
- No chyba po moim trupie! - włącza się Reb, gwałtownie wstając. - Nie zepsujesz jej, rozumiesz? - warczy, co stawia mnie w dość niezręcznej sytuacji.
Emm… I co teraz?
- Reb, usiądź - mówię, a raczej mówimy z Quenem jednocześnie.
- Możemy zacząć już grę?
Wszyscy patrzą na Charliego jak na kogoś, kto pojawił się tu pięć sekund temu.
- W końcu po to tu jesteśmy - uśmiecha się Naomi i siada obok mnie, uprzedzając w tym Cindy. - Spadaj, zdziro - dodaje oburzona, pchając rudą do tyłu. Jest wysoka, więc robi to bez problemu.
- Przygadywał kocioł garnkowi - mruczy Cindy i siada po mojej drugiej stronie.
Muszę wyglądać jak Ufos z oczami wielkości pięści i rozdziawioną buzią, ale i tak w życiu nie przebiję gotującej się ze złości Reb.
Jeśli się do niej dosiądę, zostanę przekreślona w oczach dziewczyn, ale jeżeli zostawię to tak, jak jest…
Nie mam pojęcia, co może się stać z Reb.
Ale jestem tak oszołomiona, że nawet, jakbym chciała się ruszyć, nie dałabym rady.


Ta gra jest nudna. A raczej byłaby, gdyby nie to, że  w około cały czas latają słowa typu „suka”, „zdzira” i „puszczalska”. Jest tego o wiele więcej, a ja naśladując Cindy powiem: przygadywał kocioł garnkowi. No, jedyną dziewczyną, która ma tu prawo do używania takich słów jest Reb. Reszta robi jedno i to samo.
- Nudzi mi się ta gra - mówię po przekazaniu Cindy kartę. Wiedząc, że dziewczyny się nie zgodzą, żeby mnie pocałować, zostałam tam, gdzie byłam wcześniej. Najbardziej szkoda mi jednak Rossa, bo siedzi obok Inez.
- Nie marudź. Zaraz się rozkręci. - Charlie uśmiecha się zawadiacko i patrzy znacząco na blondyna.
Ten nic nie mówi, tylko prycha.
- Po moim trupppp…
Patrzę na Inez, która niespodziewanie dostała przed chwilą czerwonego Asa. Laska tak bardzo wciągnęła się w mówienie „Nie, nigdy bym do niego nie wróciła”, że nie zdążyła się przygotować.
- Tylko nie upuść - ostrzega Ross i delikatnie dotyka ustani karty.

Wstrzymuję oddech.

Oboje patrzą na kartę, starając się nie zwracać uwagi na to, jak blisko są siebie, ale mnie to przeszkadza. Tym bardziej, że Ross podnosi wzrok i patrzy na jej duże oczy… Inez zaczyna szybko oddychać - jej klatka piersiowa unosi się tak szybko, jak tylko można to sobie wyobrazić, a ja słyszę jej sapanie aż tu.
Nie mam sił na wypuszczenie powietrza.
Black podnosi wzrok, a ich oczy się spotykają. Patrzą na siebie tak długo, że wydaję się to być wiecznością.
Czuję, jak robi mi się gorąco, jak moje policzki się rumienią.  Spuszczam głowę, żeby na nich nie patrzeć.
Co. On. ROBI?!
Podnoszę wzrok w tym samym momencie, w którym Inez upuszcza kartę. Podawanie głupiego Asa nie powinno tyle trwać.
W końcu Ross odwraca głowę.
Bogu dzięki.
Wypuszczam powietrze tak, żeby nikt nie słyszał.
Moment, co? Jakie dzięki, jakiemu Bogu?! On jest duży, niech se całuje kogo chce.
I to dlatego zachowujesz się, jakbyś chciała zabić Inez?
Co?? Ja się wcale tak nie zachowuję!
Zachowujesz.
Dobra, zamknij japę.



Piątek, piąteczek, piątunio!!!
Haha, tydzień się kończy, razem ze szkołą, jupi! Wreszcie święta pełną parą. Pojutrze wylatujemy, normalnie się już doczekać nie mogę! Kurde, jak ja dawno nie widziałam Francji. A tak cholernie za nią tęskniłam. Po prostu, nie mogę w to uwierzyć. Już pojutrze spełni się moje największe marzenie - wrócić do ojczyzny. Normalnie, mogłabym skakać z radości, gdyby nie to, że siedzę w ławce. A tak nawiasem mówiąc, to jest angielski, a ja jestem już tak podekscytowana, że nie mam nawet możliwości wkurzać się na Rossa.
Ostatnio cały czas kłócimy się o tą akcję z kartą. No, może to nie są kłótnie, ale odkąd zagraliśmy w tą głupią grę, Ross zrobił się nieznośny. Chodzi z głową w chmurach, gada jakieś bzdury i ciągle unika Inez. Jakby co najmniej parzyła. Wkurza mnie i to cholernie. Zachowuje się jak jakieś małe dziecko. Dlatego ja opatentowałam nowy sposób na niesłuchanie tych jego bredni - za każdym razem gdy wraca o tematu, ja wychodzę. Z pokoju, albo z siebie. To też zależy. Poza tym, wydaje mi się, że Inez nie jest już mu aż tak bardzo obojętna. A to wkurza mnie jeszcze bardziej.

- Pst - szepcze Quentin, przerywając tym samym moją chwilową rozkminę. Skulił się do poziomu ławki, żeby lady Adams (popełniłam kiedyś mega gafę, ona nie jest ich wychowawczynią, tylko ten gościu od bioli! ~ Alex) go nie zauważyła. - Lau, masz to zadanie? - pyta, pokazując na zeszyt.
- Czekaj, sprawdzę.
Zabieram Rossowi zeszyt sprzed nosa i lustruję go dokładnie. Zadanie dziesiąte, strona pięćdziesiąt…
- Tak, mam. Proszę - uśmiecham się słodko do bruneta i zniżam się do jego poziomu. 
- Nie ładnie jest kraść. - Blondyn nachyla  nade mną tak, że teraz wszyscy jesteśmy na tym samym piętrze. - A ty, Quen, nie zagaduj mi koleżanki, bo nie ma kto robić zadań.
- I tak ty odwalasz całą robotę, kretynie - mruczę i klepię go po kolanie.
- Właśnie, Rossy. - Green cmoka w powietrzu i przesyła buziaka blondasowi.
- Nie nazywaj mnie tak - burczy Ross, a jego ton sprawia, że zaczynam chichotać.
- Ale z was debile - uśmiecham się sama do siebie i szturcham blondyna łokciem. - Przesuń się.
On jednak się nie rusza, a ja dam sobie głowę uciąć, że się cwaniacko uśmiechnął.
- Lynch, Green, Marano! - Naszą uwagę zwraca surowy głos lady Adams, przeszywającej nas wzrokiem.
Ja nie mogę, ona mnie dobija.
- Tak? - odpowiadamy zgodnie, przechodząc do normalnej pozycji. Cała klasa patrzy tylko na naszą trójkę, ale tym razem mi to nie przeszkadza.
- Chłopcy, jeżeli macie zamiar zabiegać o względy panny Marano, to możecie to robić po szkole, nieprawdaż?
Patrzymy na siebie wielkimi oczami i równocześnie wybuchamy śmiechem.
„Zabiegać o względy panny Marano”? O ja pierniczę, baba przeszła samą siebie.
- Mogę panią zapewnić, że nie chodzi tu o zabieganie o moje względy - tłumaczę przez śmiech i siadam prosto.  - Poza tym - dodaję z cwaniackim uśmiechem - Za wysokie progi na tej dwójki nogi.
Mam ochotę opijać się swoim zwycięstwem nad tą dwójką dekli, ale przeszkadza mi w tym dźwięk otwierających się drzwi.
Mina lady Adams zmienia się diametralnie, kiedy do klasy wchodzi ciemnowłosy chłopak. I widząc go czuję, że skądś go znam. Ale nie mam pojęcia skąd.
Chłopak jest tak ciemnym szatynem, że kolor jego włosów graniczy już z czarnym. Do tego te oczy - tak bardzo podobne do moich. A sylwetka? Nie ma w ogóle o czym opowiadać - mięśniak, biceps, triceps i jeszcze jakiś inny ceps.
Ale… kim on jest? I skąd ja go znam?
- O, Chris. - Adams uśmiecha się do niego ciepło, co on odwzajemnia. Potem przerzuca wzrok na klasę, a na końcu jego spojrzenie utyka we mnie.  - Miło cię poznać. - Chris znów patrzy na nauczycielkę, ale ja nie mogę oderwać od niego oczu.
Jest tak bardzo znajomy…
- Tak, mi również - odpowiada, a ton jego głosu od razu przywodzi mi na myśl Pascala.
Co tu jest grane?
- Kochani, to nowy uczeń, Chris Stellan. - Adams podnosi wzrok znad okularów, po czym je zdejmuje i wzdycha. - Od dzisiaj będziesz siedział obok Quentina.
Sama nie wiem dlaczego, ale czuję, że będą kłopoty.

  Chris idzie, a raczej wlecze się przez całą klasę i na końcu kiwa głową do Quena, siadając obok niego.
- Chris - mówi w stronę naszej trójki z przyjaznym uśmiechem.
- Quentin - brunet odwzajemnia gest i klepie nowego po plecach. - Witaj, sąsiedzie z ławki. Dzięki tobie nie jestem skazany na samotność.
Słysząc te słowa mimowolnie się uśmiechnęłam. Tak, Quen wiele razy wytykał mi, że przeze mnie siedzi sam.
- Ross - mówi blondyn i podaje Chrisowi rękę. - A to Laura. - Podnoszę swoją i macham nią krótko, mówiąc przy tym ciche „cześć”. - Przyczyna samotności Quena - dodaje, na co ja śmieję się pod nosem.
- Dobra, weź się zamknij - szczerzę się do niego , przez co obrywam po nosie długopisem.
- Długo się znacie? - rzuca niespodziewanie Stellan, a ja skupiam spojrzenie na nim.
- A co? - uśmiecham się zawadiacko i podnoszę w górę jedną brew.
- Nico. - Szatyn spuszcza głowę, ale nadal ma radosny wyraz twarzy. - Po prostu zachowujecie się jak dobrze zgrana paczka - patrzy mi w oczy.
Przetrzymuję jego spojrzenie, a w klasie robi się cicho. Patrzymy na siebie przez dłuższy czas, aż w końcu pani Adams zaczyna pisać coś na tablicy, a ja odwracam się w stronę swojego zeszytu.
Quentin podaje notatki Rossa Chrisowi, a ten przekazuje je mnie. Kiedy oboje mamy w rękach zeszyt, ponawiam uśmiech.
- Od początku roku.


  Pascal stoi przy lodówce, więc automatem jest do mnie tyłem. Kładę plecak pod ścianą i rzucam się na brata, mocno go przytulając.
- Co tam, flądro? - pyta i mierzwi mi włosy.
- Nic ciekawego. Mamy nowego  w klasie. - Wyjmuję z drzwiczek sok marchewkowy i macham nim przed Pasem.
- Spoko, czy lamus? - Brunet idzie z napojem do salonu, a ja sunę za nim. W końcu siadamy na kanapie i kładę głowę na kolanach Pasa.
- Może być. Wydaje się być okej - przyznaję. Zaczynam bawić się wisiorkiem na jego szyi.
- Spoko - uśmiecha się i przenosi wzrok na mnie.
Piorunuję go spojrzeniem.
- Nie lubię, jak używasz w kółko tego samego słowa - grymaszę i zabieram dłonie z wisiorka.
- Liczyłaś kiedyś ile razy w ciągu dnia używasz słowa „cholera”?
Już mam coś odpowiedzieć, ale zamykam w porę usta. No tak, dość często go używam.
- Dobra, nie było tematu.
Wstaję z jego kolan i siadam po turecku .
- Wiesz, o której kończy dzisiaj Bonnie? - pyta w końcu Pascal.
- Około siódmej, a co? - marszczę brwi w tym samym momencie, w którym on włącza telewizor.
- Nic, po prostu się dzisiaj pokłóciliśmy.
Okej, to dziwne. Pascal i Bonnie nigdy się nie kłócą.
- Idę po coś do jedzenia, chcesz?
Kiwam głową na tak i zabieram od niego pilota.
- Mam ochotę posłuchać muzyki - szczerzę się do niego i włączam odpowiedni przycisk.

 Pascala nie ma od dobrych dwudziestu minut. Co on, ciasto piecze?
- Pascal? - wołam, a kiedy nie uzyskuję żadnej odpowiedzi szybko wstaję z kanapy.
- Pascal? - ponawiam wołania, tym razem trochę bardziej zdenerwowana.
Dlaczego on nie odpowiada?
Powolnym krokiem idę w stronę kuchni. Wszędzie panuje cisza, nie słychać, żeby był tutaj ktokolwiek, oprócz mnie.
A po chwili słychać dyszenie. Ciężkie, głośne dyszenie.
Wchodzę do kuchni a to, co tam zastaje sprawia, e moje serce o mało się nie zatrzymuje.
- Pascal?! - krzyczę zdenerwowana.
Mój brat siedzi na krześle obok małego stolika i łapie się za serce, starając się uspokoić  jego bicie.  Sama czuję każde kolejne uderzenie, ale nie wiem, co mam robić. Nigdy nie potrafiłam interweniować, ale najczęściej była z nami Bonnie. Ataki zdarzały się Pasowi rzadko, ale były dość poważne.
Pascal wlepia we mnie cierpiące spojrzenie i słyszę, jak się dusi. Szybko chwytam do ręki butelkę i pudełko tabletek leżących na lodówce.
Ręce mi się trzęsą, a w gardle mam ogromną, bolącą gulę. Nie mogę mówić, płakać, ani nawet oddychać. Serce mi przyspiesza, choć nie tak bardzo jak jego. Biorę kilka dyskretnych wdechów, ale to na nic. Ostatkami sił trzymam się podłogi.
- Laura, dzwoń po pogotowie - rozkazuje brat, a ja drżącymi dłońmi wyciągam telefon.

Ostatnie, co pamiętam, to wykrzywioną w bólu twarz Pascala, gdy zabierała go karetka.


~*~*~*~*~
Ufff… Skończyłam.
Końcówkę być może spierdoliłam, ale nie miałam pomysłu, a ten moment jest bardzo ważny względem dalszych wydarzeń.
Obiecałem kartę i karta była, ale tylko początek i prawie pocałunek Inez i Rossa.
Tak w ogóle, to przepraszam, że tak długo musieliście czekać. Teraz, gdy kończe rozdział jest wpół do pierwszej, ale obiecałam sobie iść spać dopiero po opublikowaniu :)
Ta w ogóle, to Szczęśliwego Nowego Roku, mordeczki :*
Za tydzień na LGS, pamiętajcie.
I może jakiś Shocik. Nie wiem, nic nie obiecuję.
Do napisania, słonka

~ Alex