And I don't really care if nobody else believes, cause I've still got a lot of fight left in me ~ I tak naprawdę nie obchodzi mnie, czy ktoś inny mi uwierzy, bo nadal mam w sobie wiele siły do walki
- Hej - odpowiadam niepewnie dziewczynie. Trochę peszy mnie
ta cała sytuacja. Czuję się dziwnie, mając styczność z czternastolatką o
spojrzeniu zimniejszym niż moje.
- Hej - mówi, nie patrząc nawet na mnie. Cała się spina,
jakby nagle przeszedł ją dreszcz. - Reb powiedziała, że mi pomożesz - ciągnie,
a ja marszczę brwi.
Pomóc? Niby w czym? Co znów wykombinowała Reb?
- Ale… - trzęsę głową, żeby pozbyć się całego zdziwienia.
Informacje zaktualizowane; na mojej werandzie siedzi
dziewczyna, mniej więcej w wieku Pasa, którą ponoć - p o n o ć
- przysłała do mnie Reb. Na dodatek owa dama prosi mnie o pomoc. A
raczej po prostu oznajmia, że na nią liczy.
- Możesz mi w ogóle powiedzieć, jak się nazywasz? - zakładam
ręce na klatce piersiowej i cierpliwie czekam, aż blondynka odpowie. A ona
raczej się do tego nie kwapi, przewracając powolnie oczami.
- Hope Lynch.
Lynch? Lynch?! LYNCH?!
- Czekaj… od t y c
h Lynchów? Od Rossa Lyncha?! - Że niby
co do cholery? Wątpię, żeby Ross był na
tyle głupi, żeby przysyłać do mnie siostrę, więc jedyną opcją pozostaje
uwierzenie dziewczynie. Tylko po jakiego diabła Reb kazała jej do mnie
przyjść?!
- Tak. Młodsza siostra Roszpunki - podśmiechuje się H… Hope?
Nieważne. - Myślałam, że nie robi ci to różnicy. - Blondyna wstaje ze schodów i
poprawia torbę na ramieniu. Odchrząkuje cicho i stawia pierwsze kroki
ciemnoszarymi glanami.
Och, Laura, w co ty się znów pakujesz?
- Czekaj! - wołam za nią, rzucając plecak pod drzwi. Od razu
robi mi się lżej, więc szybko dobiegam do niej i łapię za przedramię. - Nie,
nie robi mi to różnicy - staram się wymusić uśmiech, ale niezbyt mi się to
udaje, biorąc pod uwagę grymas, jaki mi wyszedł.
- To dobrze, bo mi jednak robi różnicę to, że jesteś siostrą
Pascala. Gdyby nam obu robiło różnicę nasze pochodzenie, nigdy byśmy się nie
spotkały, ty nie pomogłabyś mi, a ja tobie. Nawet nie wiesz, jak wiele
wywnioskujesz, pomagając mi. - Tja. Zdecydowanie siostra Rossa.
- Tyle, że żeby wywnioskować cokolwiek z pomocy tobie, muszę
wiedzieć, w czym mam ci pomóc - uśmiecham się do niej, jak do mniej kumatej
koleżanki.
- Tak, wiem. Jeśli byś mnie zaprosiła do środka, to
mogłybyśmy to obgadać. - Bezczelność tej dziewczyny sprawia, że ten
satysfakcjonujący uśmiech schodzi z mojej twarzy.
K o r e p e t y c j e. Ta wredna żmija powiedziała blondi,
że mogę zostać jej k o r e p e t y t o r
k ą od francuskiego. Ona, jak i mój
najukochańszy brat, Pascal, będą się smażyć w piekle, przyrzekam. Ugh, no! Czy
ja wyglądam na dziesięciodolarowego wykładowcę?! No chyba nie!
- Piętnaście baksów i umowa stoi - burczę w stronę Hope.
Młoda przewraca oczami, ale kiwa głową na tak.
- Niech ci będzie. Ale teraz musisz żyć ze świadomością, że
bezbronna dziewczynka traci przez ciebie siedemdziesiąt pięć procent
kieszonkowego. - „bezbronna dziewczynka”
wyciąga z plecaka należne mi piętnaście baksiątek i ze zbolałą miną wpycha mi
je w rękę.
- Chyba zamiast francuskiego, przydałaby ci się lekcja
manier - mruczę, kierując słowa raczej do siebie, niż do niej.
- A tobie przydałoby się odizolowanie od braciszka. - Czy mi
się wydaje, czy ta laska ma coś do Pascala? Siedzi w m o i m
domu, pije m o j ą herbatę i będzie brała korepetycje o d e
m n i e i ma jeszcze czelność
obrażać m o j e g o brata?
- Mówił ci ktoś kiedyś, że jesteś zarozumiała i
narcystyczna? - syczę w jej stronę zła. Mam ochotę jej coś zrobić, ta dziewucha
działa mi na nerwy bardziej, niż jej brat!
- A tobie, że jesteś nadęta i egoistyczna? Na dodatek
niemiła dla innych, wredna, opryskliwa, nic ci nie pasuje i masz wszystko
gdzieś. Wymieniać dalej? - Ugh, jak Boga kocham, ona jest nie do zniesienia!
- Można tak powiedzieć. Skończyłaś już?
- Można tak powiedzieć - uśmiecha się cwaniacko w moją
stronę i z podniesioną głową idzie w stronę holu.
- Jestem od ciebie starsza jakieś siedem lat, mała. - Tak,
to miało brzmieć ostrzegawczo. Tak, zabrzmiało. Nie, nie dotarło.
- Pięć. Chodzę z twoim przygłupawym braciszkiem do klasy,
przyszła eks Roszpunki - zakłada glany, a ja tylko i wyłącznie ze względu na niewielką
ilość rozsądku, jaki pozostaje mi przy tej małej, nie rzucam się na nią z
pięściami.
- Do zobaczenia, Hope - mówię, gdy blondyna tylko przekracza
próg i szybko zamykam drzwi. - Co, mam nadzieję, nie nadejdzie szybko.
Hope wyszła pięć minut temu, a do domu dobija się już
kolejny gość. Naprawdę, czy na bramie mamy wywieszoną tabliczkę z napisem
„welcome, everybody”?
Podchodzę do okna w salonie, które wychodzi na ulicę.
Odsuwam lekko miękki materiał zasłonki i staję na palcach, żeby nie przewrócić
paprotki stojącej przede mną. Wyginam się we wszystkie strony świata, ale i tak
nic nie mogę zobaczyć. Obok stoi fotel, więc wchodzę na niego, ale nadal nic
nie widzę, muszę się przesunąć bardziej w prawo. Przecież ja się zabiję.
Wchodzę na oparcie fotela. Tak, teraz obraz jest jak w telewizorku. Tyle, że
nikogo nie widzę. No ej, nie po to przeżyłam palpitacje serca, żeby teraz ktoś
sobie poszedł.
- Bu!
To idiotyczne przestraszyć się czegoś takiego. To bardzo
głupie, debilne i wręcz banalne, ale ja się przestraszyłam. Wszystkie wnętrzności
podskoczyły mi w górę, serce załomotało dziesięć razy szybciej, niż normalnie,
a ciało obezwładniły wstrząsy. W taki oto sposób lecę teraz w dół z oparcia
fotelu i tylko czekam, aż wyrżnę w podłogę. Czekam dwie sekundy - nic. Trzy -
nic. Cztery, pięć- też nic. Czyli, że… Mogę otworzyć oczy?
- Nie możesz cały czas potrzebować ochroniarzy. - Poznałabym
ten błysk z reklamy Colgate wszędzie. On już wystarczająco zapadł mi w pamięć,
że by teraz tak po prostu go wymazać. Ross Lynch właśnie trzyma mnie na rękach,
a ja - zupełnie nieświadomie - trzymam dłonie na jego szyi, wbijając w jego
skórę poobgryzane paznokcie.
- Tak.. Chyba masz rację - przyznaję, kiedy moje tętno nieco
się już uspokaja. - Pascal, idioto - śmieję się w stronę brata i czochram mu
włosy. Ross już postawił mnie na ziemi.
- Nic ci nie jest? - pyta Quen, wyraźnie zakłopotany. Ale..
Czym? Czyżby było mu wstyd, że to Ross był moim jednorazowym bohaterem, nie on?
Nawet do niego podobne.
- Nie. Dzięki za troskę - uśmiecham się.
- Nie martw się. Była w dobrych rękach - wtrąca rozbawiony
Ross.
- Serio, dzięki ci wielkie. Gdyby nie ty, mój tyłek byłby
teraz stłuczony - prycham cicho. Co to miało niby być?!
- Szkoda tyłka - podśmiechuje się blondyn, więc obdarowuję
go delikatnym chichotem. I znów - co to ma być?!
Quentin wzdycha, i podchodzi do mnie. Kładzie mi rękę na
ramieniu i patrzy w oczy ze smutkiem. Nie mam bladego pojęcia, o co mu chodzi. W
jego tęczówkach mogę wyczytać jedno - rozczarowanie. I w tym momencie nie tylko
zdaję sobie sprawę, dlaczego szatyn wlepia we mnie akurat takie spojrzenie.
Nagle jasne jest dla mnie również i moje zachowanie. Normalnie nawrzeszczałabym
na Pasa, palnęła Rossa w łeb za trzymanie mnie za tyłek i rozprawianie o nim, a
Quena zbeształa za pytanie o moje samopoczucie. Ale nie mogę tego zrobić, bo
wyrzuty sumienia nie dają mi spokoju. Jedyne o czym potrafię myśleć w
towarzystwie tej dwójki, to fakt, jak wiele dla mnie zaryzykowali. Przecież mogli zostać zapuszkowani, odpowiadać
w sądzie za niszczenie mienia. Ale zrobili to. A jedyne pytanie, jakie ostatnio
nie daje mi spać, to: D l a c z e g o ?
Kim ja jestem, żeby tak się dla mnie poświęcać?
- Nie po to to robiliśmy, żebyś teraz traktowała nas, jak małe
dzieci, którym nie można zrobić przykrości. Pobiliśmy go, bo jesteś jedyną
dziewczyną, która na nasze zaloty potrafi prychnąć i powiedzieć, że jesteśmy
debilami. Tobby leży teraz cały w bandażach dlatego, że nazwał szmatą dziewczynę,
która nie ulega nikomu. Nawet Orlando Bloom byś nie uległa, nie? - Quentin
patrzy na mnie z uśmiechem i nieśmiało zasysa dolną wargę. Patrzę na niego, ale
coś karze mi przestać. Jakiś mały, wewnętrzny głosik rozkazuje, żebym
odwróciła, głowę, bo będą kłopoty. Więc go słucham.
- Możesz łaskawie zdjąć ze mnie rękę? Poza tym, odsuń się, okej? Nie wiesz, co to
przestrzeń osobista? - słowa wylatują ze mnie jak pociski z karabinu
maszynowego. Może do głupie, ale jego słowa zapadły mi w serce. Skoro oni tego
chcą, to co mi szkodzi? Mam już dość bycia dla wszystkich słodką i miłą laleczką.
To o wiele bardziej męczące niż nienawiść do całego świata. - A ty… Naprawdę
nie mogłeś złapać wyżej? Musiałeś akurat trzymać mnie za dupę? - patrzę
oskarżycielsko na blondyna i zanim zdążę przerzucić wzrok na brata, widzę jeszcze,
jak Ross uśmiecha się dumny. - Pojebało cię?! Czy ty człowieku normalny
jesteś?! Zaraz ja ci wyskoczę z takim ”BU!”, zobaczymy co ty zrobisz!
Nie chodzi mi o „BU”.
Chodzi mi o coś więcej, ale nie mam już pewności, czy Pascal rozumie. Oddalamy
się od siebie z każdą chwilą. Każda kolejna sekunda równa się niewielkiej odległości,
o którą poszerza się nasza własna przepaść.
Chłopaki patrzą na mnie nie tyle zdziwieni, ile rozbawieni.
Klepią Pasa po plecach i kiwają mi głową, po czym bez słowa wychodzą. Ja i brat
zostajemy sami. Spodziewałam się czegoś, typu „Mogłabyś nie robić mi siary przy
znajomych?!”. Ale zamiast tego dostałam słowa, które są jak balsam dla mojego
poharatanego serca:
- Dzisiaj czwartek.
Od zawsze ja i
Pascal wielbiliśmy czwartki. To po prostu Dzień Brata i Siostry. Cały tydzień
czekaliśmy, aż nadejdzie, odkładaliśmy pieniądze, które Bonnie dawała nam na
bułki i codziennie przechodziliśmy obok stadionu, sprawdzając ceny biletów na mecze
kosza. Nie przepadałam za tą grą, bo jej po prostu nie rozumiałam. Ale Pascala
fascynowała od dawna. Dlatego właśnie tłumaczył mi wszystko zażarcie, a ja w
końcu pojęłam i razem z nim piszczałam na trybunach. Tradycją stało się, że
kupowaliśmy wielkie nachos , dwa kubki coli, siadaliśmy na widowni i z rozkoszą
rozmawialiśmy o tutejszych drużynach. Każde miasto miało inny stadion. Ale
wszystkie wypełniała magia, kiedy tylko mecz się zaczynał. Każdy trafiony rzut
do kosza obfitował wylanym napojem i bluzką umazaną sosem czosnkowym. Ale i tak
było warto. Zdarte gardło, ciuchy, których nie dało się doprać i kilkudniowe kłótnie
o to, której drużynie będziemy kibicować - wszystko to szło w niepamięć, kiedy
tylko ja i Pascal znajdowaliśmy się na boisku. Te chwile pomagały nam zapomnieć o wszystkim -
o moich nałogach, jego chorobie i problemach z matką. Całe życie stawało się
banalne, nie dlatego, że mecz był bardzo ciekawy. Byliśmy razem. Tylko to się
dla nas liczyło. Ale ostatnio nasza mała tradycja osłabła. Ja i Pas coraz
rzadziej rozmawialiśmy o czymkolwiek, a co dopiero o takiej błahostce. On miał
kosza na co dzień, ja na brak zajęć też nie narzekałam. Mijaliśmy się w
korytarzu z przelotnym „Cześć” zastygłym w powietrzu i nawet nie zauważałam,
jak bardzo mi to doskwiera. Ja zakładałam buty, on je zdejmował. Ja szłam spać,
on wstawał. Ja kończyłam lekcje, on zaczynał trening. Obiady, które zawsze
jadaliśmy we trójkę, stały się rzadkością, tym bardziej, że Bonnie pracuje na
zmiany. Kiedy ja przesiadywałam z Reb, on z Quenem i Rossem. Nie przeszkadzało
nam to. A przynajmniej mi nie. Każde z nas zaczęło żyć własnym życiem. W końcu
przecież to musiało się stać. Pochodziliśmy z tego samego domu, ale należeliśmy
do dwóch zupełnie innych światów. Nie mówiliśmy sobie o wszystkim. Nie
pocieszaliśmy się i nie narzekaliśmy na innych. Staliśmy się sobie obcy. To nie
bolało. Nie miało jak, nawet nie zauważone przeze mnie w zgiełku innych
zdarzeń. Ale dwa słowa wystarczyły, żebym przeżyła smutek, rozczarowanie,
wyparcie, ból, akceptację i radość naraz.
- I co w związku tym? - pytam z wielkim uśmiechem na twarzy.
Wypełnia mnie nadzieja. Czuję, jak dostaje się do moich żył i serca, jak
zajmuje się od niej każda część mojego ciała.
- Z tego, co wiem, bilety są dzisiaj o połowę tańsze -
odpowiada mi wesoło Pas, rzucając w moją stronę piłkę do kosza. Jest po
treningu, koszulka przylepia mu się do klatki piersiowej, pokazując efekty jego
ciężkiej pracy na boisku. - Musisz się przebrać, bo tym razem mam zamiar
zamówić najbardziej brudzący sos w świecie.
Patrzę na moje ubrania. Jasna, wpadająca w biel, bluza z
adidasa i najlepsze, ciemnoszare dżinsy wydają mi się być aż za bardzo nie na
miejscu. Czuję nieodpartą potrzebę wskoczenia w dres.
Idę do swojego pokoju. Już mam postawić stopę na schodach, ale
nie mogę, nie bez odpowiedzi.
- Pas - zawracam na siebie uwagę brata. Zwykle, po prostu
bym na niego spojrzała i nie musiała nic więcej robić. Po prostu wiedziałby o
co mi chodzi. Ale teraz nie jestem już pewna naszej więzi porozumiewawczej. Z
trudem idzie mi otworzenie ust, co okazuje się na szczęście niepotrzebną inicjatywą.
- Mam taką nadzieję, Lau.
~*~*~*~*~*~*~
Hejo, misiunie!
Co tam u moich ulubionych użytkowników bloggera?
Mam nadzieję, że rozdział wam się podobał, bo pisałam go
trzy dni z rzędu i na dodatek, zaraz go sprawdzę, czego nie robię prawie nigdy.
Pewnie was zdziwi to, że Lau nie powiedziała Rossowi o odwiedzinach Hope. Ale
spójrzcie jeszcze na fragment, który mówi, o czym tylko Marano potrafi myśleć w
towarzystwie chłopaków. No, to taki usprawiedliwienie, jakby ktoś chciał mnie
zatłuc. Sorki, że nie było w czwartek, ale… Powiem prosto z mostu - nie chciało
mi się. Po prostu nie miałam ochoty na pisanie, więc włączyłam film. Nie będę
się zasłaniać brakiem czasu, bo nie chcę kłamać. W końcu, jestem tylko
człowiekiem, nie?
Nie wiem, co mogłabym jeszcze napisać. A, no tak! Dodałam play
listę z piosenkami, możecie sobie posłuchać podczas czytania. I zmieniłam
aktora grającego Tuckera. Poprzedni był po prostu za bardzo hetero. A Willett
jest idealny do tej roli, tyle, że dopiero niedawno go odkryłam.
Dziękuję za tak liczny odzew pod OS’em. Bardzo miło czytało
mi się wasze komy :)
Do napisania,
~ Alex