sobota, 13 czerwca 2015

3. Oh, no we're never gonna turn to dust [...] We'll be the stars!

Oh, no we're never gonna turn to dust [...] We'll be the stars! ~ Nie, nigdy nie staniemy się nieistotnym prochem [...] Będziemy gwiazdami!


Dla Tinsley

Poznanie dziewczyny imieniem Rebecca okazało się być po prostu krótką wymianą nazwisk, bo chwilę potem zadzwonił do niej telefon i musiała spierniczać do domu. Albo już na wstępie okazałam się być nudziarą i chwyciła się pierwszej lepszej deski ratunku. Tja, bo już topiła się w oceanie mojego nudziarstwa. Co poradzę na to, że moje życie tak po prostu mnie omija? Jeśli żyjesz, ryzykujesz, a ja nie chcę już więcej ryzykować. Koniec z adrenaliną, nawet harleya przykryłam zapyziałym  prześcieradłem, żeby nie korciła mnie kilkuminutowa przejażdżka. Obietnica, jaką złożyłam Pascalowi musi dotrzymać swojego terminu ważności, musi. Nie mogę go zawieźć, kropka.
  Ale Rebecca Fox wcale nie wydała mi się w parku jakąś szczególną poszukiwaczką przygód. No, okej, uczyła się jeździć na desce, ja też jeżdżę. Można na chwilę odpocząć od codzienności i dać się ponieść. Ale nie jest to maszyna śmiercionośna. Tym bardziej, że brunetka miała kask i ochraniacze. A na asfalt patrzyła, jakby miał ją zaraz zjeść. Czyli Foxówna raczej nie poszukuje ekstremalnych wrażeń.

Tym razem pobudki nie funduje mi budzik, tylko to coś, zwane przez ludzi prawnym opiekunem, a przeze mnie – ciotką-klotką. Bonnie stoi nade mną z gwizdkiem i wypluwa do niego całą ślinę, którą swoją drogą czuję aż na twarzy.
- Aż tak mnie nienawidzisz? – chrypię, przeciągając się na drugi bok.
- Co do tego, kto tu kogo nienawidzi, to mam małe wątpliwości – rzuca jakby chciała pokazać, jaka z niej mądrala. Jęczę.
- Tak, dobrze zgadłaś, nienawidzę cię. A teraz sio z mojego pokoju! – wrzeszczę do poduszki. Ciotunia nic sobie z tego nie robi, tylko siada na brzegu mojego łóżka i zadowolona z niewiadomo czego klepie mnie w prawe udo. Emm… Okej?
- Jesteś bardzo podobna do matki, ona też…
 Krew się we mnie wzbiera i zaczyna gotować, buzować i wrzeć jak nie wiem co. Policzki płoną mi krwistoczerwonym kolorem, a sen od razu spędził się z powiek. Gwałtownie podnoszę głowę.
- Nie porównuj mnie do matki, ta… Siksa! nas zostawiła! Nie mam zamiaru w ogóle o niej rozmawiać! – warczę zła. Mama jest dla mnie nie tyle trudnym, ile wpędzającym w nieopanowany gniew, tematem. Nienawidzę tej kobiety od dnia, kiedy moja babka, która nie nigdy mnie nie zobaczyła, ją urodziła. Wredna, mściwa, podła i dwulicowa jaszczurka z wysokim mniemaniem o sobie i swoim wyglądzie, wyglądająca jak pasztet dziwka – nazwijmy to po imieniu – wlecząca się całymi dniami po bulwarach we Francji. A tak na serio, to mój wujek, a brat matki, który przysyła mi na urodziny kartkę z życzeniami, pisze, że moja matula mieszka gdzieś w Stanach, ma męża, pięcioletnią córkę i adoptowanego syna w moim wieku. Jest jakąś tam pieprzoną dentystką i zarabia kupę kasy, a córce nawet złamanego grosza nie prześle, bo się jej wyrzeka. No, dobra, próbowała się ze mną kilka razy skontaktować, ale jej jakoś nie wyszło, jak widać. Ujmijmy to tak – boję się dentysty. Dziękuję i apeluję o aplauz.
- Laura, to twoja mama, nie możesz się przed nią całe życie chować. Powinnaś się z nią spotkać. Dla Pascala – mówi z takim przejęciem, że mam ochotę wyciągnąć spod poduszki rewolwer i trzasnąć jej kulką w łeb.
- Pascala w to nie mieszaj. Jakby chciał, to by się z nią spotkał, oboje daliśmy sobie w tej sprawie wolną rękę – charakterystyczny pomruk nie opuszcza moich słów ani na chwilę. Ciotka to zauważa i rozluźnia nieco mięśnie, garbiąc lekko plecy. Odpuszcza.
- No dobrze, nie będę cię do niczego zmuszać. Ale nie zapominaj o tym, że to - bez względu na wszystko - twoja mama - rzuca na koniec. Po chwili zabiera rękę z mojej nogi i po prostu wychodzi. Zostawia mnie samą, bijącą się z myślami.

Tak, Bonnie nie rozumie, że moja mama jest okropnym człowiekiem, zostawiającym dla kochanka męża, syna i córkę; porzucającym wszystkich, którzy ją kochali dla jakiegoś o pięć lat młodszego gogusia. Uważa, że każdy zasługuje na drugą szansę. I choć ona też próbuje się nas pozbyć i odesłać do matki, to różnica między tymi dwoma kobietami wygląda następująco: Bonnie robi to z miłości, mama z chęci posiadania wygodniejszego życia. Ciotka naprawdę nas kocha i uważa, że będzie dla nas lepiej wychowywać się u boku rodzica. Jeśli już nie da się z obojgiem, to chociaż z jednym. Ona naprawdę chce naszego dobra i nie odwraca się od nas, gdy zaczyna być trudniej. Ale jest uzależniona od życia, jakie prowadzi. Na dodatek sytuacja finansowa nakazuje jej przyjmować pierwszą lepiej płatną pracę, chociażby na drugim krańcu świata. Nie ważne, że nie zna języka, kultury, ludzi. Najważniejsze jest to, że będzie mogła trochę więcej zarobić. A ja ją kocham, powiedzmy to sobie szczerze, bardzo ją kocham. Traktuję ją jak matkę, choć sama się do tego nie przyznaję, nawet przed sobą. Ale denerwuje mnie to, że udaje, że jest okej. Nie każę jej codziennie uświadamiać nam naszą sytuację, ale po prostu irytuje mnie omijanie tego tematu. Co niestety nie zawsze wychodzi jej tak zgrabnie, jakby tego chciała.
A po drugiej stronie znów, mamy kobietę, która mnie urodziła, bo nie wiem, czy określenie „mamusia” jest tutaj adekwatnym słowem . Rok po tym, jak wyszła za tatę - szanowanego  adwokata - czyli w wieku dwudziestu trzech lat, urodziła mnie.  Z moich wyliczeń wynika, że na weselu piła już jako ciężarna kobieta. Była w którymś z pierwszych czterech tygodni. A więc, rodząc mnie przygotowała się na oczekiwania, jakie będzie stawiało jej poważnie dorosłe życie. Przez pierwsze trzy lata radziła sobie wyśmienicie. Z wielką pasją zmieniała mi pieluchy i nazywała „Dziubaskiem”, całowała po nogach i chodziła do parku na spacery, a przy tym znajdowała czas na bycie idealną, kochającą żoną. Wszystko zaczęło się chrzanić, kiedy dowiedzieliśmy się o chorobie taty. Ja niewiele pamiętam z okresu, który był dla nich kulminacyjnym we wspólnym życiu. Wtedy mama się załamała i zaczęła coraz mniej czasu spędzać w domu. Obwiniała tatę o to, że to wszystko tak się potoczyło. Ale najważniejszym powodem, dla którego go nienawidziła, było zrobienie jej drugiego dziecka. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, że Pascal od samego początku wychowywał się bez matki - odeszła rok po jego urodzeniu, więc niezbyt dobrze ją pamiętał, również dla tego, że prawie w ogóle nie bywało jej w domu - ale na pewno nie przeżywał tego tak, jak ja i nie był świadkiem rozpadu rodziny, którą wszyscy uważali za idealną.  Tak, czy inaczej, mama odeszła, gdy miałam pięć lat. Po prosu oznajmiła pewnego dnia z walizką w ręku, że się wyprowadza. Ociec umarł pół roku później. Był chory na białaczkę. Pamiętam, jak wraz z nim powoli umierało moje dzieciństwo. Gdy on siedział w szpitalu nami opiekowała się Bonnie, czasem przyjeżdżał wujek Teddy, czyli brat mamy, ale to bardzo rzadko. Ona zaczęła nowe, wspaniałe życie, a moje nieodwracalnie zabiła.

Wstałam z łóżka. Poczłeptałam niechętnie do szafy i wybrałam pierwsze lepsze ciuchy. Nie wiem, czy to normalne, ale przynajmniej w tej szkole, bo nie wiem, jak w innych, rozpoczęcie roku wygląda tak: krótki apel i rozejście się na lekcje. L.E.K.C.J.E. W takiej Polsce na przykład, jest to niedopuszczalne. Mieszkałam tam dwa lata temu i nauczanie rozpoczynało się jakiś dzień później. Znaczy się, „nauczanie” pisane w cudzysłowie, bo przedstawienie zasad BHP i biadolenie o tym, jak będzie wyglądał rozpoczęty rok szkolny trudno nazwać „nauczaniem”. Ale przewijając.  Wybrałam czarne rurki i czerwono czarną koszulę w kratę. Z dużego pudła wygrzebałam swoje ulubione czarne conversy. Nie obchodzi mnie to, że są markowe, czy jakieś tam oryginalne. Pocieszający jest dla mnie nawet fakt, że kupiłam je w lumpie i są wyciorane jak nieboska ziemia.  W łazience… No cóż, co tu dużo opowiadać. Pomalowałam się tak, jak zawsze, tak jak zawsze wzięłam poranny prysznic i tak jak nie zawsze przeżyłam rekonstrukcję rewolucji francuskiej z moimi włosami. Poddani wszczęli działania mające na celu uziemienie monarchy i prawie im się to udało, bo poparzyłam się lokówką. W sumie, nawet nie musiałam jej używać, bo moje włosy są naturalnie falowane, ale wiem, co dzieje się z nimi, kiedy zetkną się z wilgocią - jak u większości osób się jeszcze bardziej kręcą, to u mnie prostują. Ale w końcu monarcha wygrał, więc Laura Marano została osobą, która zmieniła bieg historii. Hurra!

Znów schodzę po schodach. Znów muszę opanować wewnętrzny niepokój i przeświadczenie, że zaraz się wyrąbię i wytłukę sobie kły. Nienawidzę tego cholerstwa, bo każdy stopień przyprawia mnie o ból nogi.
- Specjalnie dla ciebie Bonn kazała zamontować antypoślizgowe, więc nie wlecz się tak, tylko schodź, bo ci musli wystygnie - wytyka mi z kuchni Pascal. Odwracam głowę w jego kierunku akurat wtedy, kiedy przekręca oczami. Osz ty…
- Zamknij się, Okraso. Idź do kuchni, tam gdzie twoje miejsce - wytykam mu język, kiedy ten otwiera aż usta na oznakę oburzenia zmieszanego z zaskoczeniem. Wzdycha.
- Cicho siedź, Larwa - teraz ten sam gest jest odtwarzany przez moją osobę.
Pokonuęe trzy pozostałe stopnie i już po chwili stoję na kafelkach w kuchni. Ciągle udając oburzenie podchodzę do stołu i siadam na krześle, które zostało przeznaczone dla właściciela musli. Zalane mlekiem płatki zbożowe z kawałkami owoców stały się jednym z kilku śniadań charakterystycznych dla mnie, już dwa lata temu, gdy, tak po prostu dla spróbowania,  zakupiłam pierwszą paczkę Nesvita. W końcu tak mi zasmakowało, że postanowiłam uczynić z tego musli jedno z Honorowych Dań Laury Marano. Trudno je tu dostać, trzeba szukać polskich sklepów, ale ja przyzwyczajam się do konkretnego produktu, a nie byle jakiego producenta. Tak samo jest z francuskimi  croissantami. Muszą być z czysto francuskich produktów, inaczej ich nie tknę.  
Zawartość miseczki znika w przeciągu dwóch, trzech minut. Pascal patrzy na mnie, jak na Ufo.
- Nyło cło? - pytam z nieprzełkniętym jedzeniem w budzi. Pas kręci głową z dezaprobatą i wzdycha. Połykam zawartość pyśka i powtarzam - Co?
- Jeszcze nigdy nie widziałem, żebyś żarła jak prosię - wytyka mi pełen wewnętrznego poczucia możliwości pokazania mi, że nie jestem idealna.
- Mówi się proszę - uśmiecham się szelmowsko i przeciągam się, podnosząc brwi w ten typowo cwaniacki sposób.  - Idealna Laura wie wszystko - dorzucam, widząc jego rezygnację.
- Tak, ty jesteś idealna, a ja jestem królewiczem z Marsa.
- Za dużo autoironii, braciszku. Za dużo autoironii.

Pod szkołę podwiozła nas Bonnie. Wycieczka po okolicach i opisywanie różnych budynków niezbyt mnie interesowało. Najbardziej jednak moją uwagę przyciągnęła plaża, która zdawała się tak samo jak ja nienawidzić tego miejsca. Biedna, deptana przez plażowiczów i obrzucana śmieciami wołała „Nie pozwól mnie znów stratować!”. I już naprawdę miałam ochotę rzucić się jej na pomoc, patrząc na worek zużytych pieluch, które ktoś beztrosko sobie na nią wyrzucił, kiedy obraz zasłonił mi jakiś cholerny dom. A aktualnie stojąc przed budynkiem Lingwood High School zadaję sobie jedno z najważniejszych pytań, jakie mącą mi dziś w głowie: „Co ja tu do cholery robię?!”.
- Zaczynasz nowe życie - Pascal wytrąca mnie z moich rozmyślań.  Myślałam na głos, super.
- A problem tkwi w tym, że tego nienawidzę - dodaję i poprawiam na ramieniu plecak.
- Masz gumę? - pyta. Dopiero teraz zauważam, że skubie paznokcie. Uśmiecham się lekko.
- Tak, proszę - wyciągam z kieszeni spodni paczkę z dwiema ostatnimi orbitkami i podaję jedną jemu, a jedną sobie. Wkładając gumę do buzi Pascal uprzedza:
- Załóż plecak na prawe ramię i nigdy nie noś na obu. Inni uważają to za żenadę.
- Tak? - uśmiecham się przebiegle - Dobre wiedzieć - zakładam drugie ramiączko na drugie ramię  w geście tumiwisizmu.
- Jesteś nienormalna - śmieje się brat i na chwile trochę odpuszcza. Zaraz jednak znów cały się napina.
- Może przestałbyś się tak wszystkim przejmować? Jesteś wspaniałym chłopakiem, nie ma mowy, żeby cię nie polubili - trącam go w bok i znów się lekko uśmiecha.
- A co, jak nie?
- To są idiotami.
Nareszcie udaje mi się go przekonać, bo rozluźnia się już dobitnie. Zdążam to zrobić na czas, bo właśnie dzwoni dzwonek i jesteśmy zmuszeni ruszyć do środka.  Wszyscy inni uczniowie wlewają się do wewnątrz przez wejściowe drzwi, więc my mieszamy się razem z nimi i zaczynamy to głupie nowe życie.

Mrowisko nieco się rozproszyło, więc idąc powoli do sali gimnastycznej uczniowie mają pełną swobodę ruchu. I każdy z tych oswobodzonych ludziów wlepia we mnie swoje gały jakby miały im je zaraz wypaść. Lingwood High School jest małą szkołą. I zakładam, że każdy zna tu każdego, więc „nowa” standardowo musi wzbudzać szkolny bulwers. Do tego taki dziwoląg jak ja, więc jestem od dzisiaj pod nadzorem praktycznie dwadzieścia cztery na siedem. Właśnie dlatego nienawidzę początku roku szkolnego. Zniosę wszystko, ale nie bycie na celowniku. To jest już najzwyczajniej irytujące. Kiedy ludzie sprawdzają każdy twój ruch masz ochotę im przyłożyć, a ja i moje nieogarnięte nerwy robiliśmy to już nie raz. Na dodatek ogień podsyca we mnie fakt, że ci ludzie robią to bezwstydnie i prawie włażą mi na czubki butów wlepiając gały w moje gały.
Uwagę wszystkich odwraca głośny gruchot gdzieś przy szafkach. Ja również szybko się odwracam wzrok w tamtą stronę. Drzwi od schowka na miotły są otworzone, a szczotki i mopy porozrzucane na podłodze. Zgaduję, że to ich upadek tak łupnął.
- Patrz, co zrobiłaś! - dopiero teraz dostrzegam wychodzącego ze schowka chłopaka. Nie stoi wcale tak daleko, ale przeszkadza mi tyle osób, że mogę zaledwie określić tyle, że jest blondynem. Bardziej widoczna jest dla mnie dziewczyna, która próbuje się wyplątać z tego tabunu wspomagaczy sprzątania. Brunetka o długich włosach i lekko pyzowatej twarzy ma oszałamiająco wspaniałą figurę, doskonale uwydatnioną. Wygląda, jak dziunia z Sunset, ale kiedy dokładniej jej się przyglądam widzę, że chodzi tylko o postawę, która zmienia się diametralnie w mgnieniu sekundy. Rzucając w chłopaka torebką i drogimi butami wrzeszczy ze złością. On natomiast nic sobie z tego nie robi.
- Ale ja byłam głupia! Zrobiłeś ze mnie kolejną dziwkę, a ja się w tobie… Ugh! - tym razem blondasek obrywa opaską w kształcie diademu, dokładnie w samo krocze. Ouu… musiało boleć.
Osoba przede mną przeszła kilka kroków w bok, a ja mogę się teraz uważniej się przyjrzeć chłopakowi. Jego blond włosy, ani nie za krótkie, ani nie za długie, wyglądają, jakby właśnie zakończył stosunek. Wyrzeźbiona klatę pozwala oglądać czarna bokserka, idealnie harmonizująca z  czarno białą bejsbolówką i dżinsami zwężającymi się, lecz nie opinającymi nóg. I oczywiście superdrogie, markowe buty. Wszystko w idealnie nienaruszonym stanie, a sam chłopak wygląda tak niedbale, że to jest aż fizycznie niemożliwe. Trzeba to skurczygnatowi przyznać - jest przystojny. Cholernie przystojny i seksowny w taki sposób, że przyłapuję się na przygryzaniu wargi. Ale już go nie lubię, bo potraktował tą dziewczynę, jak śmiecia.
- Sama sobie na to pozwoliłaś, maleńka. Takich, jak ty, to ja mam na pęczki, więc powinnaś być mi wdzięczna, że pomogłem ci się wybić. Co ty sobie myślałaś? Czekałaś na szczęśliwe zakończenie? Byłaś dla mnie tylko kolejną, uświadom to sobie - ona stoi wryta w ziemię po tym, co powiedział, a to ja czuję wzbierającą się we mnie złość. Jakie dupki tak postępują?! Co on, manier nie zna?! Już ja go zaraz nauczę postępowania z kobietami….
- A ciebie to co, w haremie chowali?! - wpycham się jakoś między nich i staję w obronie dziewczyny.  Sama nie wiem, jak się tam znalazłam. Jakby moje nogi same sobie tam poszły, a głos sam wydobywał się z krtani. Boże, Laura, w co ty się, idiotko, pakujesz?
- C-co? - blond kochaś wytrzeszcza oczy patrząc na mnie. Chyba niezbyt wierzy w to, że ktoś mu się postawił. Czyli mamy to szkolnego pięknisia. Taki to się nawet na końcu świata znajdzie. Zakładam, iż przyjaźni się z Queentinem.
- To, co słyszałeś. Takich jak ty również jest na pęczki. Facecików, którzy myślą, że są najlepsi nie brak nigdzie. Każdy z was uważa się za boga, choć w rzeczywistości jesteście warci mniej, niż bezpłatny dodatek do szamponu. Jesteście na samym końcu drabiny normalności człowieczej. Kiedy wy uważacie innych za dziwolągi, to właśnie wy jesteście powodem, przez który nasza planeta wstydzi się dalej istnieć - kończę swój monolog pełna takiej ironii, że gdybym była zdatna do spożycia, to ktoś mógłby się mną zatruć.
- T-tty… Do mnie mówisz? - pyta wyraźnie zdziwiony. Nie, kurde, do świętego Mikołaja. Boże, jakie te męskie sucz są głupie.
- Tak, do ciebie. A teraz łaskawie zabierz stąd swoje manatki i marsz na apel - pstrykam palcami wskazując mu kierunek drogi. Niech się chłopina nie zgubi lepiej.
- Ty wiesz, kim ja jestem? - mruczy wyraźnie oburzony. Odwracam stronę w stronę brunetki. Ta stoi wyraźnie zdziwiona moim widokiem.
- Trudno się nie domyślić - burczę, przewracając oczami. Cała szkoła się na mnie gapi, jakbym zarażała AIDS.
- Ja… - blondaskowi przerywa dobrze znany mi głos mojego zasztyletowanego miśka.
- Stary, z nią się nie masz po co kłócić. Hildzia i tak wie swoje i nie odpuści - obok chłopaka pojawia się nie kto inny jak cholerna męska klata z naprzeciwka, tylko że tym razem ubrana w białą bokserkę.
Krew gotuje się we mnie po raz kolejny dzisiejszego ranka. Mam już serdecznie dość atrakcji  jak na dziś i brakowało tylko tego rozpieszczonego bachora, na którego świadomości swojej doskonałości złamałabym sobie holenderski nóż! Ten idiota i burak wpierdzieli się wszędzie. Cholera, nie mógł być o rok starszy, nie?!
- Queentin… - warczę przez zaciśnięte zęby nasycona hektolitrami jadu.

~*~*~*~*~*~*~*~
Hejo! Co tam u was, misiaczki? Bo u mnie w porządku. Naj sam przód chciałam przeprosić za tak długą nieobecność, której nie mogę usprawiedliwić niczym. Kilka razy zabierałam się za rozdział, ale zawsze wychodziło mi jakieś byle coś. I tak nie jestem stuprocentowo zadowolona z rozdziału, chociaż nie powiem, że mi się nie podoba. Na pewno go doszczętnie nie schrzaniłam, choć końcówka standardowo pisana na szybkiego. Ale cóż, od oceniania jesteście wy, nie?
Apropos oceniania. Okropnością jest dla mnie świadomość, że tak mało was czyta. Ostatnio było tu osiem komentarz, co na tym blogu nie jest jakąś zbrodnią, bo to normalna liczba, ale na przykład na LGS było ostatnio bardzo mało komentarzy. Nie wiem, czy nie chce wam się komentować, czy jak, ale ja naprawdę bardzo was proszę, abyście komentowali nawet krótkim OK., jak nie macie czasu, czy ochoty, albo BUU., jak wam się nie podobało, ale KOMENTUJCIE! Myślałam już nawet nad usunięciem, bo przecież jak już chcę pisać to musze mieć dla kogo. I chociaż taki krótki komentarz mi wystarczy i i tak zmotywuje, to pamiętajcie, że te dłuższe są jednak najfajniejsza. Do tego proszę, żebyście obserwowali, bo to też dla mnie dużo znaczy.
Mam nadzieję na liczny odzew, chcę się w końcu dowiedzieć, ile was tu tak naprawdę jest ^^
Do napisania,
~ Alex

PS.: Dedykt dla Tinsley, bo to ty kochana, zmobilizowałaś mnie do napisania rozdziału. Nie wiem, czy przeczytałaś, ale informację na blogu na pewno ci zamieszczę, nie bój żaby :) Dzięki twojemu optymistycznemu nastawieniu w notce, którą zaraz ci skomentuję, aż chce mi się żyć. Dobrze wiedzieć, że jeszcze nie wszystkie dobre blogerki odeszły :)